Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po chwili ekscytacji popadłem w odrętwienie. „Umrzeć… zasnąć… nic więcej. – błąkał mi się po głowie monolog księcia Danii. Nie być, stanowczo nie być! Choćby i śnić najgorsze, byleby nie tę jawę. Zapomnieć o wszystkim, zatonąć – w odmętach nieświadomości.

Z uwodzicielskich objęć melancholii i śmierci wyrwała mnie gwałtownie – wiedziona niezawodnym instynktem naturalisty – nieustraszona Żmija.

– I czym się tak martwimy? – spytała stanąwszy przede mną. – Wzrok błędny, lica blade, jak mawiają poeci. Pewnieśmy znowu po nocy… czytali jakie romanse. A może chodzi o to, że nie ma francuskiego? Że zamiast się upajać musującym esprit trzeba naraz spożywać gliniasty chleb materii?

– Zupełnie nie rozumiem, co panią profesor skłania, by czynić mi te uwagi – rzekłem z zimną grzecznością. – Czy ja pani przeszkadzam?

– Ależ nic podobnego! – zaprzeczyła szyderczo. – Chodzi mi tylko o to, by cię sprowadzić na ziemię. Abyś z posępnych wyżyn swych górnolotnych myśli sfrunął tu, na nizinę, i uczestniczył w lekcji. Chcę cię zjednać dla siebie. A widząc, że się martwisz, pocieszyć i uspokoić: nie ma powodu do obaw! Nie będę cię pytać z królika.

Klasa buchnęła śmiechem, a mnie – pociemniało w oczach. „Dość tego!” pomyślałem. „Właściwie z jakiej racji mam znosić takie zniewagi!”

– No, jeśli nie… – powiedziałem z udanym rozczarowaniem – to nic mnie tu już nie trzyma. – I podniósłszy się z miejsca, ruszyłem w kierunku drzwi.

Zapadła głucha cisza.

– Zastanów się, co robisz! – syknęła za mną Żmija.

– Właśnie to uczyniłem – odpowiedziałem spokojnie i opuściłem klasę. Moje opanowanie było jednak pozorne. Wewnętrznie – dygotałem.

Całkiem puściły mi nerwy. W obawie, że w tym stanie mogę się natknąć na kogoś lub że na rozkaz Żmii wyruszy za mną pogoń, wpadłem do toalety i tam, zaryglowany, czekałem, aż mi przejdzie. Wreszcie, doszedłszy do siebie, przemknąłem się do szatni i zanim zabrzmiał dzwonek na koniec czwartej lekcji, byłem już poza szkołą.

Aby całkiem ochłonąć i rozważyć w spokoju powstałą sytuację, udałem się tradycyjnie do parku Żeromskiego. Wyglądał zupełnie inaczej, niż kiedy tam byłem ostatnio, po owej pamiętnej potyczce, od której się wszystko zaczęło. Zamiast gamy kolorów mieniących się pastelowo na tle błękitnego nieba w promieniach złotego słońca jawiła się monotonna, stalowo-bura szarość poprzecinana gdzieniegdzie pasmami czerni i bieli. Nagie gałęzie i pnie, spłachetki brudnego śniegu, plamy spłowiałej trawy. „Jak z Bernarda Buffeta”, uśmiechnąłem się gorzko, mijając moją ławkę.

Od chwili, gdy na niej siedziałem, minęły trzy miesiące. Plan, który wówczas powziąłem, wypełniłem z nawiązką. Poznałem z grubsza nie tylko koleje życia Madame, lecz również jej skryte zamiary i dwuznaczne działania służące ich spełnieniu. Gdyby mi kto przepowiedział, że dojdę do takiej wiedzy, z pewnością bym nie wierzył, a jeśli byłbym uwierzył, to zacierałbym ręce: myślałem bowiem wówczas, że z takimi kartami wygram niejedną grę. Nie brałem był pod uwagę, że poznanie mnie zmieni; że uzyskawszy środki do osiągnięcia celu, utracę przekonanie co do niego samego; że kiedy będę już mógł prowadzić ową grę – pełną aluzji, podtekstów, niewinnych prowokacji – nie będę widział w niej sensu ani miał na nią ochoty.

Z tym wszystkim, co wiedziałem, mógłbym, doprawdy, wiele – począwszy od płochych zabaw i igrania słowami, po mroczną, występną akcję o posmaku szantażu. Siła uderzeniowa, którą dysponowałem, nie cieszyła mnie jednak. A świadomość użytku, jaki mógłbym z niej zrobić, napawała mnie wstrętem – podobnie jak Jerzyka możliwość upokorzenia i zastraszenia Docenta, a nawet jeszcze bardziej, bo Jerzyk Docentem gardził, a ja Madame – wielbiłem. „Wielbiłem. zresztą to mało albo nie najważniejsze (uczucia bywają przyczyną najpodlejszych postępków). Mimo pewnych zastrzeżeń co do jej charakteru i gustu literackiego (Simone de Beauvoir), wynikających zresztą z nader wątpliwych danych, darzyłem ją szacunkiem. Była silna i dumna. I jakby niepodległa zniepra-wionej i szpetnej rzeczywistości polskiej, tworzonej w ponurym obłędzie przez demokrację ludową. Całym swoim jestestwem mówiła „nie” temu światu. Wyglądem, manierami, językiem, inteligencją. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze, a można żyć inaczej.

Przyznawałem jej słuszność. Widziałem w niej gwiazdę Północy.

I właśnie stąd się brał konflikt, który rozdzierał mi serce. Bo będąc po jej stronie, byłem przeciwko sobie. Jej dobro kłóciło się z moim, czy wręcz je wykluczało. Chcąc sprzyjać jej, powinienem – zaniechać dalszej gry. Poddać partię. Ustąpić. Jak rycerz Toggenburg z Schillerowskiej ballady.

Uzmysłowiłem sobie, ku własnemu zdumieniu, że przyszłoby mi to łatwiej, gdybym był jeszcze wiedział, że ona do Dyrektora nie czuje nic poważnego, że chodzi z nim do łóżka z próżności, ze snobizmu, nawet z wyrachowania. Tak, wolałem występek i zimną kalkulację niż szczery poryw serca. O cynizm mógłbym mieć żal, ale bym go wybaczał. Trudniej było znieść – miłość. To ona, paradoksalnie, była niewybaczalna.

Dopiero teraz w pełni zaczynałem rozumieć scenę zazdrości Fedry.

Owładnęło mną nagle nierozumne pragnienie, by dowiedzieć się tego. – Już tylko tyle, nic więcej, myślałem gorączkowo. Stwierdzić to jakoś, ustalić, po czym – „iść do klasztoru”. – Ba, ale jak to zrobić?! Przecież to nie jest coś, co się daje zobaczyć. Aby do tego dojść, potrzeba języka, rozmowy, zwierzeń… des confessions… A to jest nierealne.

Nie tylko! – zaświtał mi nagle iście diabelski pomysł. Istnieją okoliczności, które to mogą ujawnić. Próba ognia dla serca: wiadomość o śmierci tego, kto jest nam szczególnie bliski, albo że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. To niezawodny środek na ujawnienie uczuć. Reakcja na ten bodziec, zwłaszcza pierwsza reakcja, stanowi jakąś odpowiedź.

Tak – układałem w szaleństwie kolejny zdradziecki plan – pojechać tam jeszcze raz i z automatu na dole zadzwonić do niej do domu; zmieniając głos i styl podać się za lekarza z ostrego dyżuru w szpitalu albo za pielęgniarza z karetki pogotowia i zapytać, czy zna… ciemnowłosego mężczyznę… zapewne cudzoziemca… prawdopodobnie Francuza… Niestety, nic nie wiadomo, bo nie ma dokumentów… Jedyny trop prowadzący do ustalenia danych to kawałek papieru z numerem telefonu, pod który właśnie się dzwoni… Lecz może to jakaś pomyłka?… fałszywy ślad… przypadek… – I wtedy, gdy padnie wreszcie nieuniknione pytanie: „lecz o co właściwie chodzi?” a raczej: „co się stało?” – zadane jakim tonem? spokojnym? histerycznym? (to będzie już jakiś znak!) – zaanonsować z żalem: miał poważny wypadek… jest na reanimacji… – I dalej, urzędowo: czy może pani nam pomóc i podać jakieś dane?… nazwisko?… adres?… kontakt?… Dokąd należy zadzwonić i kogo powiadomić?… A może pani sama… jest zainteresowana? – I zobaczyć, co zrobi… Wybiegnie? Weźmie taksówkę? Pojedzie do szpitala?… Czy zlekceważy sprawę, a w każdym razie – nie wyjdzie?

Wykonać taką etiudę – aktorską i głosową – nie było dla mnie zadaniem przekraczającym siły. Dziesiątki razy robiłem kawały telefoniczne i miałem na tym polu nie lada osiągnięcia: udało mi się nabierać nawet bliskich znajomych. Tak więc nie bałem się, że nie podołam temu – że opuści mnie wena albo zdradzi wymowa. Zresztą, gdyby mi nawet ta maskarada nie wyszła i moja rozmówczyni nie dałaby jej wiary – mało prawdopodobne, by skojarzyła ją ze mną. Nie miała przecież pojęcia, jak wiele o niej wiem, i nie słyszała mnie wcześniej przez membranę słuchawki. Jej myśl – prędzej czy później – pobiegłaby w inną stronę. I w ogóle nie ku komuś (takiej czy innej osobie), ale ku… Urzędowi. Ku Służbie Bezpieczeństwa. Tego rodzaju numer był tylko do niej podobny. A skoro tak, to ja… wystąpiłbym w jej roli. Stałbym się mimowolnie wcieleniem prześladowcy. Taka byłaby cena tego eksperymentu.

To właśnie mnie powstrzymało przed wykonaniem akcji. Świadomość, że w ten sposób wpisywałbym się w jej życie jako narzędzie lub goniec ciemnych sił tego świata, jako „pan Jones”, „Ricardo”, „straszliwy osiłek Pedro” – choćby i nie prawdziwie, i z gwarancją, że sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw – nie, na taką świadomość nie mogłem sobie pozwolić. Jej życie bowiem dla mnie uobecniało mit – owo „kiedyś”, „gdzie indziej”, epokę i świat herosów, o których marzyłem i śniłem, do których aspirowałem i pragnąłem nawiązać, z którymi jednak, niestety, wciąż nie mogłem się spotkać. Była i „niegdyś”, i „tam”; przedłużeniem Przeszłości i przybliżeniem Dali; czasoprzestrzenią Legendy. Była materią, z której mogła powstać Opowieść. Wyznaczyć sobie w niej rolę haniebną i plugawą byłoby klęską totalną.

Pojechałem do domu. Na szczęście nikogo nie było. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem zasnąć. Bezskutecznie. W mej głowie odbywał się sabat czarownic. Nie wytrzymując napięcia, zacząłem w biurku ojca szukać środków nasennych (używał fanodormu). Nie znalazłem ich jednak. Natrafiłem natomiast na napoczętą butelkę duńskiego aierkoniaku. Nie bacząc na konsekwencje (różnorodnej natury), wypiłem jej zawartość w niespełna pół godziny. Przez chwilę poczułem się lepiej. Wszystko zaczęło mnie śmieszyć – mój stan, moje tęsknoty, cały ten „romans” z Madame. Lecz wkrótce mnie zemdliło i przez kanalizację zwróciłem trunek naturze. Wtedy nareszcie zasnąłem. Kamiennym snem bez snów.

Następny dzień, niedziela, nie był o wiele lepszy. Nic się nie wydarzyło, co tchnęłoby we mnie nadzieję.

71
{"b":"87923","o":1}