Литмир - Электронная Библиотека
A
A

No dobrze, zapytacie, lecz w takim razie dlaczego w ogóle się znalazła na odcinku oświaty, i to aż tak wysoko, na kierowniczej pozycji, jest to kluczowe pytanie!

Zostało to wymuszone przez wrogie nam mocarstwo, burżuazyjną Francję, odstręczającym szantażem. Dano nam, mianowicie, jasno do zrozumienia, że jeśli nam zależy na docencie Dołowym i jego wszechstronnym rozwoju, to musimy się zgodzić na jej kandydaturę.

Świadek Gromek! Czy tak? Czy potwierdzacie to?

– Tak, w całej rozciągłości – odzywa się głos magistra.

– Świadek Dołowy! A wy?

– Nie mogę temu zaprzeczyć, choć nie byłbym tak surowy. Ze względu na interes… handlu zagranicznego i przemysłu lekkiego (końcówki do długopisów!).

– Macie szlachetne serce! Lecz nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

Pozostaje ostatnia fundamentalna kwestia. Czemuż to „słodkiej” Francji tak bardzo na tym zależy? Jaki ma w tym interes?… Choć należałoby chyba inaczej postawić pytanie: czymże pani dyrektor tak się jej zasłużyła, że pozyskała dla siebie tak niebywałe poparcie?

Przemilczmy tę ohydę. Niechaj nazwa tej zbrodni nie kala naszych ust! To najstraszliwsza ze zdrad!

Czy jednak nasz „wirtuoz” przejmuje się tym? Gorszy? Czy budzi w nim odrazę akt sprzedajnej miłości? Gdzieżby tam! Wręcz przeciwnie! To go elektryzuje! Zaciera po cichu ręce. Jak stręczyciel, jak człowiek o moralności alfonsa węszy w tym zysk dla siebie! Może przyda się na coś i dostanie coś w zamian? A jeśli nie dostanie, szantażem wymusi haracz. Przecież wie doskonale, że cały ów „eksperyment. z wykładowym francuskim to jedna wielka lipa. Że chodzi wyłącznie o to, aby piąta kolumna wyjeżdżała na Zachód na wywrotowe szkolenie.

Naprzód więc daje jej znaki, iż godny jest zaufania (w demonstracyjny sposób okazuje swą wrogość do demokracji ludowej), a potem, jak pies łańcuchowy, wysługuje się jej. Smaży kunsztowne prace, by mogła się wykazać przed swymi mocodawcami; trenuje elokwencję na popis przed wizytacją; wkuwa na pamięć wiersze, by błyszczeć „erudycją”…

Nie czeka długo na odzew i judaszowe srebrniki.

Naprzód, w dowód ufności, dostaje od niej klucz… do drzwi jej gabinetu! Następnie – kartę wstępu na snobistyczne imprezy, na których się celebruje burżuazyjną sztukę. Wreszcie wybija godzina! Za jej rekomendacją zostaje zaproszony na kurs szpiegowski w Tours. Dokąd udają się razem przez zieloną granicę.

To tyle, towarzysze. Teraz wszystko już wiecie. Kim jest w rzeczywistości ta romantyczna parka, te farbowane lisy, ziejące nienawiścią i sadystycznym jadem na naszą partię i rząd…

Na czoło grupy zbójników wychodzi Karol Broda i niczym przewodnik chóru zaczyna mówić wierszem:

Co z nimi zrobić? Puścić ich wolno?

Czy zastosować ucisk i gwałt?

I niczym Władysław Broniewski na wiecu w Zagłębiu Dąbrowskim zwraca się do zebranych:

Wy, co wdrażacie reformę rolną,

Zadecydujcie!

– UCISK I GWAŁT!

– odpowiadają unisono „czerwono-czarni”, unosząc wysoko pięści. I Karol Broda wydaje na mnie wyrok:

Za wielkopaństwo, za kumoterstwo,
za rozjątrzanie ludowych ran –
niech zginie marnie i poprzez śmierćstwo
spełni wytyczną: „No pasaran!”

– A co z nią? – pyta Kugler wskazując na Madame, jakby się zastanawiał nad rozwiązaniem sceny.

I ledwo wymawia te słowa, z jasnego, czystego nieba zlatuje wolno „Lucy” – Lucylla Różogrodek w kostiumie i makijażu Dolores Ibarruri, i swoim zmysłowym głosem wygłasza sentencję wyroku, wskazując na bandę zbójców:

Niechaj te dzielne mlodzieńce
Pochwycą ją zaraz pod ręce.
Niech popatrzą na nią wilkiem.
Niech z nią poigrają chwilkę.
Niech rozciągną ją na ziemi.
Niech i c h darzy wdzięki swemi.

A na to Kugler powoli unosi młot do góry i krzyżuje go z hakiem, i mówi, zawłaszczając i profanując tekst narodowej świętości:

Bo słuchajcie i zważcie, rebiata,
Że z mocy naszego rozkazu,
Kto cnoty nie odda ni razu,
Nie będzie na Zachód nam latał!

Czuję, że to koniec. Jeszcze chwila i ujrzę „to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi”. I postanawiam działać.

– Możesz mnie zlikwidować – mówię wyzywająco – lecz nigdy nie zwyciężysz. Jestem od ciebie lepszy. – I widzę, że ta potwarz odnosi pewien skutek, bo Kugler sinieje z wściekłości.

– Zaraz się przekonamy! – krzyczy łyknąwszy haczyk. – Mefisto, szachownica!

I już usłużny Mefisto ustawia figury i pionki.

– Chwileczkę! – wstrzymuję go. – Ustalmy naprzód warunki. Rewanż za piękne oczy? Wybijcie to sobie z głowy!

– O co chcesz grać? – pyta Kugler.

– O Victoire – odpowiadam.

– O co?! – wykrzywia twarz w grymasie niezrozumienia.

– O nią – mówię spokojnie, wskazując głową Madame. – Jeżeli wygram, jest moja.

– Niech ci będzie, pajacu – wybucha szyderczym śmiechem. – O: t a k ci się to uda! – i zgina rękę z hakiem w geście „takiego wała”.

Gramy. Zdobywam przewagę i robię z niej użytek. Wkrótce na szachownicy zostają same króle i moje dwa białe piony. Oddycham z ulgą.

Zwycięstwo! To tylko kwestia czasu. Dosłownie kilku ruchów. Przesuwam spokojnie piona z linii siódmej na ósmą i zmieniam go na hetmana.

– Szach – rozpoczynam atak.

– I mat! – wykrzykuje Kugler zbijając mi króla królem.

– To nielegalny ruch – stwierdzam tonem wyższości. – To nie jest gra błyskawiczna.

– Trzeba to było powiedzieć, gdy zaczynaliśmy grać – Kugler z obłudną grzecznością rozkłada szeroko ręce (to znaczy, sierp i młot).

Rzucam się z krzykiem na niego:

– Ty kanalio! Ty draniu! -Ale mój głos zagłusza jakiś straszliwy dźwięk wdzierający się w uszy.

Gwizd „czerni” w czerwonych koszulach? Telefon do Kuglera? Nie, to budzik Pobieda nastawiony na siódmą. Zbudziłem się zlany potem.

30. The Day After

Przytomność, do której wróciłem, nie była bezwzględnie lepsza od sennego koszmaru. Zresztą, w pierwszym momencie nie miałem zupełnej pewności, czy aby nie śnię dalej. Wypadki ubiegłej nocy, które się rozegrały między projekcją filmu a senną fantasmagorią, wydawały się również jakby nie z tego świata. Gdy jednak, doszedłszy do siebie, nie mogłem już powątpiewać, iż zaszły w rzeczywistości, poczułem się nieszczególnie, o ile nie fatalnie.

Jeśli moje poznanie, do którego doszedłem za sprawą Konstantego, porównywałem do wrażeń, jakie się uzyskuje w wyniku lądowania na powierzchni planety, to świadomość obecną mogłem sobie przedstawić na podobieństwo wiedzy, jaką posiada geolog i górnik w jednej osobie. Zszedłem w głąb, do podziemi. Jakby przez krater wulkanu.

I cóż mi to dawało? Boską wszechmoc? Przewagę? Przeciwnie. Smak przegranej. Udrękę i beznadzieję. Droga do wiadomości okazała się szlakiem prowadzącym do zguby. Miast znaleźć wodę życia, znalazłem się w ogniu piekielnym.

Zadana mi tortura była wielostopniowa. Po pierwsze palił mnie wstyd zmieszany z upokorzeniem. Lecz to było jeszcze drobnostką. O wiele dotkliwszy ból wywoływała świadomość, że sprawa jest beznadziejna: wszystko, co się dawało pomyśleć jako możliwe (rozmowy, gry językowe, wyróżnienia, sympatia), straciło wartość szansy na zadośćuczynienie; co zaś czyniłoby zadość, nie dawało się myśleć inaczej jak niemożliwe. Ale najboleśniejsza była zraniona duma, i to bynajmniej nie „męska. (w porażce z Dyrektorem), ale – umysłu czy duszy, w starciu z sercem i ciałem. Ugiąłem się. Jak Hipolit. „Dałem się unieść prądowi”. Zdradziłem rozum i mądrość. Uległem namiętności. Cóż za haniebny upadek!

Byłem jak zdjęty z krzyża. Najbliższa przyszłość, życie – wszystko straciło sens. Matura? Wyższe studia? Kariera artystyczna? Nie miało to żadnej wartości. Było jak „miedź brzęcząca”. Nawet rozsądna myśl, iż te „cierpienia Wertera” mogą przecież stanowić materiał dla twórczości, nie przynosiła pociechy.

Przynieść ją mogło tylko coś takiego jak to, o czym marzył żarliwie zbolały Tonio Kroger po niefortunnym tańcu z beztroską Ingeborgą, i później, gdy po latach spotkał ją w Danii na balu. I chociaż dobrze wiedziałem (nie tylko od narratora tej ubóstwianej noweli), iż takie rzeczy na ziemi raczej się nie zdarzają, wstałem, ubrałem się i wiedziony nadzieją bezprzykładnego cudu powlokłem się do szkoły.

„Spotkać ją. Coś powiedzieć. Zyskać najbłahszą łaskę”, myślałem idąc ulicą w szarym świetle poranka pod chmurnym, burym niebem. „Spojrzenie, ciepłe słowo, najniewinniejszy gest. Może – zdrobnienie imienia? – W każdym razie ją ujrzeć. Patrzyć, patrzyć. Zobaczyć… jak się wygląda nazajutrz…”

Francuski był w sobotę zawsze na czwartej lekcji. Nie czekałem jednakże do tego czasu bezczynnie. Na pauzach schodziłem na dół, w pobliże gabinetu, by szybciej nasycić wzrok upragnionym widokiem. Nie spełniło to jednak założonego celu. Madame się nie pokazała. Wreszcie, zdesperowany, wynalazłszy naprędce jakiś głupawy pretekst („odbędą się dziś zajęcia? bo słyszałem, że nie”), podszedłem do gabinetu i nacisnąłem klamkę. Drzwi jednak nie puściły. Gabinet był zamknięty. Powtórzyłem ten manewr z pokojem nauczycielskim. Tam również jej nie było. Stropiony, wróciłem do klasy i tam czekałem w napięciu na koniec długiej pauzy. Dzwonek wreszcie uderzył, ale na jego sygnał nie przybyła Madame. Do klasy wkroczyła Żmija, ogłaszając zastępstwo.

Więc jednak! Co się stało? – Poczułem falę gorąca i szybsze bicie serca. – Co to wszystko oznacza?, myślałem w podnieceniu. Miała dziś nie przyjść do szkoły? Zapowiedziała to wcześniej? Czy odwołała zajęcia dopiero dzisiaj rano, tłumacząc się, na przykład, niespodziewaną chorobą? – Każda z tych możliwości była intrygująca i otwierała drogę domysłom i spekulacjom. – Jeżeli uprzedziła, mogłoby to wskazywać, iż wszystko, co się stało, miała zaplanowane, a zwłaszcza, że była świadoma potrzeby dnia wolnego po gorączce i pasji urodzinowej nocy. Jeśli zaś dała znać dopiero dzisiaj rano… To mogło znaczyć wszystko!

70
{"b":"87923","o":1}