Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ach, lornetka… nie-nie… – uniosłem ją odruchowo. – To całkiem co innego… Kolega mi właśnie oddał.

– Kolega ci oddał. Lornetkę – cedziła wolno wyrazy. – Na pokazie Lelouche’a – przeniknęła mnie wzrokiem. – I chcesz, bym w to uwierzyła?

– Tak byłoby najlepiej – powiedziałem ze smutkiem i pchnąłem drzwi do pokoju, po czym, zdesperowany, zamknąłem się w nim na klucz.

29. Sen mara…

Nie mogłem zasnąć. Leżałem. A w głowie miałem zamęt. Obrazy, wyobrażenia, nieznane dotąd uczucia. Wszystko to wirowało jak w źle zmontowanym filmie. Obsesyjnie, natrętnie, nie do opanowania. Wreszcie, nad ranem, mnie zmogło. Sen jednak, w jaki zapadłem, nie był pokrzepiający ani tym bardziej słodki. Chociaż zaczynał się błogo.

Leciałem samolotem. Za oknem wierzchołki gór, ośnieżone iglice iskrzące się w ostrym słońcu, a obok mnie – Madame. Lecimy do Genewy. Dostałem pierwszą nagrodę w konkursie na szkic literacki o romantycznych podróżach i zaproszono mnie właśnie na ceremonię wręczenia, na której mam się stawić wraz z moim profesorem. Rozpiera mnie radość i duma. Wygrałem! Jadę na Zachód! I to gdzie! Do Szwajcarii! W krainę mitycznych Alp! Lecz nade wszystko – z kim! I jako kto! W jakiej roli! Wybawiciela! „Heysta”. Człowieka, dzięki któremu wydostała się wreszcie z bolszewickiej niewoli. Wyczuwam jej podziw i wdzięczność. I nieśmiałe zamysły budzące się na tym tle:

„Język… Literatura…”, zdają się mówić jej oczy, „to wszystko on już zna. Jest utalentowany. Nie potrzebuje pomocy. Lecz życie… namiętności… świat uczuć, zmysłów, rozkoszy”, uśmiecha się pobłażliwie, „o tym nie ma pojęcia! W t y m można by mu pomóc. Nauczyć go miłości i sprowadzić na ziemię. Stać się dla niego boginią potężniejszą niż matka! Urodzić go raz jeszcze. Sprawić, by się odrodził! Być jego pierwszą wiktorią!.

Cięcie jak w filmie. Przeskok.

Wchodzimy na Mont Blanc albo na masyw Gotharda, gdzie biją źródła Renu. Jesteśmy już u szczytu. Widzę schronisko Vallota (znane mi z fotografii). Ona idzie przede mną. Naraz przystaje, patrzy, po czym odwraca się i pokazuje w górę.

– Tam… Widzisz? O tam… – mówi z dziwnym uśmiechem. – Miałam się tam urodzić. Nie doszło jednak do tego. Marzenie mojego ojca nie zostało spełnione. Niech jego woli zatem stanie się zadość inaczej. Niech będzie tam przynajmniej poczęty jego wnuk, a mój syn pierworodny. Ty mi go dasz. Dziś w nocy. A dam mu na imię Artur. Będzie piękny jak ja, a smutny jak twoja dusza. I będzie pisał jak… Simone de Beauvoir. Chodź do mnie! – mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu i podaje mi rękę jak Bóg Michała Anioła do stworzonego Adama.

Trzymając się za ręce idziemy wyżej i wyżej.

Słońce krwawo zachodzi, z nim – dzień ostatni niewiedzy.

Lecz cóż to? Gdzie jesteśmy? To wcale nie są Alpy. To Tatry! Znajoma grań. Biało-czerwone słupki. Tablica ostrzegawcza: „Uwaga! Granica Państwa”.

– Halo, obywatelu! – słyszę tubalny głos i wyrasta przede mną rosły, wąsaty sierżant. – Dokumenty poproszę.

Przeszukuję nerwowo kieszenie kurtki i spodni i wręczam mu bilet miesięczny.

– Nie jestem kontrolerem – burczy na mnie milicjant i gdy mówi te słowa, zjawia się przy nim dwóch mężczyzn w ortalionowych kurtkach z blaszanymi krążkami zwisającymi spod klap i jeden z nich bierze bilet.

– Z miesięcznym za granicę? – krzywi się pogardliwie.

– Przez zieloną granicę – wtrąca z naciskiem drugi.

– Dowód lub paszport proszę! – żąda surowo sierżant.

Znów przeszukuję kieszenie i, w braku tych dokumentów, podaję mu niezawodną legitymację szachową.

– Co to jest? – pyta sierżant.

– Karta Klubu Marymont. Mam turniej na Słowacji. Jestem mistrzem juniorów.

– Po pierwsze, nie żadnym mistrzem – słychać skądś głos Kuglera -lecz co najwyżej wice-. Po wtóre zaś, jest to tytuł uzyskany psim swędem. – I ze skalnego okna wyłania się Karakan, a za nim – wataha „czerni”.

Są dziwnie poubierani. Mają na sobie czarne, wyszmelcowane portki i czerwone koszule.

Hiszpańscy bojownicy? Szlachetni Dąbrowszczacy? Nie! To „ludzie z marmuru” poprzebierani za zbójców. Górnicy, hutnicy, chłopi z rzeźb spod Pałacu Kultury i arkad MDM-u, o tępych, brutalnych twarzach i monstrualnych łapach.

Kugler zaś w prawej ręce, niczym oskard lub czekan, trzyma potężny młot, a zamiast lewej – ma hak, niczym Kapitan Hook.

– Idziecie więc, powiadacie, na turniej do Słowacji – mówi z błazeńską powagą. – I na to wam potrzebna ta lornetka polowa – wskazuje ruchem głowy na mój tors, gdzie, istotnie, spoczywa ów przyrząd optyczny zawieszony na szyi. – I co, liczycie na to, że ktoś wam w to uwierzy? – uśmiecha się szyderczo. – Może mamusia. Nie ja. Te szalbierstwa nie przejdą!

– No pasaranl No more! – krzyczy aktyw bojowców.

– Sami słyszycie – Karakan wskazuje hakiem na bandę. – Głos ludu. Który żąda, by wreszcie was zdemaskować.

– Zdemaskować! Ukarać! – podchwytuje chór „czerni”.

– Nie mam wyboru. Muszę – rozkłada obłudnie ręce i rozpoczyna orację w stylu mów Wyszyńskiego (Andrieja, prokuratora):

– Pragniecie zatem wiedzieć, szanowni towarzysze, kim jest ów „mistrz szachowy”, „wirtuoz” i „taternik”, ów „uzdolniony wszechstronnie artysta estradowy, chodzący drogą cnoty i miłujący prawdę”? Służę wam odpowiedzią. Niech mówią same fakty. Zacznijmy od dzieciństwa.

Kiedy lud pracujący i młodzież miast i wsi krzewiły w naszym kraju masową turystykę, organizując wycieczki i marsze szlakiem Lenina, on osobno, „prywatnie”, z niejakim panem Konstantym z burżuazyjnej rodziny (używającym bryczesów!), chadzał „własnymi drogami” i wylegiwał się w „dwójce” w schronisku nad Morskim Okiem.

Kiedy pionierzy-junacy z obozów i hufców SP ćwiczyli tężyznę fizyczną, odgruzowując miasta i pomagając w polu, on osobno, „prywatnie” uczęszczał na lekcje muzyki do „pani od fortepianu” z obszarniczej rodziny (noszącej aksamitkę!) i chuchał w białe rączki.

Kiedy w klubie szachowym, w którym i ja grywałem, juniorzy studiowali Botwinnika i Tala, on, inaczej niż wszyscy, wpatrzony w instruktora z inteligenckiej rodziny (chodzącego na co dzień z piersiówką wódki w kieszeni!) fascynował się Retim i wkuwał Capablancę.

Idźmy dalej, jak pisze i mawia towarzysz Stalin.

Czego się ten pięknoduch uczy w domu rodzinnym? Może marksizmu, biologii, historii WKP(b)? Może choćby języka naszego Wielkiego Brata? Literatury radzieckiej? – Bujać to my, towarzysze! My nie wierzymy w cuda! On uczy się francuskiego! Tego symbolu kultury inteligencji mieszczańskiej, ziemiaństwa i burżuazji, tego reliktu przeszłości, co poszła na śmietnik Historii! A resztę czasu spędza, słuchając Wolnej Europy! Wdychając miazmaty Zachodu!

Jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon! Tak wychowana jednostka jest spaczona i zła. Sieje wokół anarchię. Buntuje. Knuje zdradę.

Dowody? Jest ich bez liku! Weźmy trzy dla przykładu.

Od czego ów „artysta. zaczyna swą „karierę”, znalazłszy się w kolektywie? Jaki czyni użytek ze swoich białych rączek, tych wychuchanych paluszków, którymi się nauczył przebierać po klawiaturze? Może taki, by wspomóc nauczyciela śpiewu? Udzielać się na chórze? Wspierać i dopingować nasz „Tercet egzotyczny. w szlachetnej rywalizacji o Złotego Słowika? O nie! On woli jazz. On zakłada swój zespół. Dla niego bożyszczem jest Tyrmand, renegat i potwarca, który uciekł na Zachód.

Było tak? Świadek Eunuch!

– Jeśli nie jeszcze gorzej! – dochodzi skądś głos Eunucha.

– Ledwo tej wrogiej hydrze – ciągnie dalej Karakan – ukręciliśmy łeb, odrasta on gdzie indziej. W zespole teatralnym, który opanowuje. – Co się tam gra? Jakie sztuki? A zwłaszcza, jakich autorów? Radzieckich czy choćby rosyjskich? Czy nawet ojczystych, polskich? A skąd! Wyłącznie zachodnich. Ajschylosów, Szekspirów. Odwetowca Goethego! Działalność ta zostaje surowo zakazana.

Świadek Soliter! Tak było?

– Było o wiele gorzej – słychać głos Solitera.

– No właśnie! Lecz dywersant nie liczy się z zakazem. Forsuje swój wrogi projekt i, mydląc oczy jury, wyłudza pierwszą nagrodę. Dostaje poza tym prezent w postaci zegarka na rękę produkcji NRD, naszego sojusznika i przyjaciela w bloku. Co robi z tym cennym przedmiotem, uznając go za zbyteczny? Oddaje potrzebującym? Wymienia na inne dobro? Przynajmniej spienięża w komisie? Nie! Barbarzyńsko go niszczy, dając w ten sposób upust swej głębokiej pogardzie dla przemysłu lekkiego krajów socjalistycznych i narażając na szwank dobrosąsiedzkie stosunki.

I trzeci z wybranych dowodów.

Mimo tej jawnej wrogości wobec naszego ustroju i zgoła aktów terroru, my, w swej wspaniałomyślności i wierze w dobro człowieka, wciąż go nie odrzucamy. Przeciwnie, dajemy mu szansę, wyciągamy doń rękę. Niech weźmie udział w obchodach trzydziestej rocznicy wybuchu Hiszpańskiej Wojny Domowej. Niech przyda się wreszcie na coś. Niech zagra jakże nam drogie rewolucyjne pieśni. – Co robi z tą wielkoduszną, zaszczytną propozycją? Naprzód szydzi, jak umie, i robi sobie kpiny. Następnie wyłudza cynicznie sowitą gratyfikację w postaci zwolnienia z lekcji. A wreszcie, uknuwszy spisek, dopuszcza się sabotażu!

Sprawdziliśmy w naszych aktach, kim był Joaquin Rodrigo. I co się okazało? To zagorzały Frankista! I co reakcyjny element wykrzykiwał na sali po owych wstawkach muzycznych? Rewolucyjne hasła? ,Arriba parias”? „Precz z Franco”?

Świadkowie bojownicy!

– Krzyczano „więcej flamenco!” – odpowiadają chórem socjalistyczni zbójcy.

– Szanowni towarzysze! – niezmordowany Kugler kontynuuje mowę. – Zadajmy teraz pytanie zupełnie zasadnicze. Czy działał w pojedynkę? Czy pozostawał z kimś w zmowie?

– Na pewno był w zmowie ten tchórz!

– Tak jest! A wiecie z kim? To się nie mieści w głowie! – Z tą, z którą teraz tu stoi! Z piękną panią dyrektor! O, zdrada sięga wysoko!

Świadku Soliter, powiedzcie, czy wasza przełożona była na akademii ku czci Hiszpańskiej Wojny?

– Nie była. Przez cały czas świeciło puste miejsce.

– No właśnie! A dlaczego? Bo ta progenitura pachołka krwawego Franco, która nienawiść do ludu wyssała z mlekiem matki, do tego stopnia nie cierpi pokoju i sił postępu, że na widok i dźwięk samych symboli i haseł walki o wyzwolenie uciemiężonych mas jak wściekła suka się jeży i toczy pianę z pyska. I bała się, że ów odruch, nad którym nie panuje, zdradzi ją, zdemaskuje.

69
{"b":"87923","o":1}