Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No i co to ma być? – zaczęła z nutą ironii, która zdawała się jednak maskować zdenerwowanie. – Życie ci już niemiłe?

– Mówiąc szczerze, nie bardzo – odpowiedziałem cicho.

– Za wcześnie – oceniła. – No wstawaj, na co czekasz?

– Na pomoc. Na lekarza – rzekłem wyzywająco, nie wiedząc, do czego zmierza. – Niestety, bezskutecznie.

Puściła to mimo uszu.

– Pomóżcie mu wstać – mruknęła do moich opiekunów – bo widać już sam nie może. I do mnie, do gabinetu… – dodała, ruszając przodem.

Mefisto i Prometeusz znowu podjęli czynności dobrych Samarytan, jeden chwytając mnie w pasie i zakładając sobie moje ramię na bark, a drugi – ranną rękę ściskając mocno w przegubie i wznosząc ją do góry. W takiej konfiguracji, godnej pędzla Grottgera, wkroczyliśmy w inny świat gabinetu Madame.

– Tu go posadźcie – rzekła torując drogę ku sofie, po czym podeszła do krzesła stojącego za stołem i zdjęła z oparcia torebkę, która tam, jak poprzednio, nie domknięta, wisiała.

Mefisto i Prometeusz, spełniwszy jej polecenie, stali jak skamieniali, śledząc w napięciu jej ruchy.

– No a wy, co? Widownia? – wstrzymała nagle rękę, którą grzebała w torebce i którą jakby już właśnie miała z niej coś wydobyć. – Na zajęcia! Z powrotem! Wasza misja skończona.

– Pan od robót nas prosił – Mefisto rozpaczliwie próbował utrzymać pozycję – żebyśmy pomagali.

– Dziękuję, poradzę sobie – odpowiedziała kpiąco i dopiero gdy wyszli, podjęła przerwaną czynność.

Z torebki wyjęła flakonik z kwadratową nalepką, na której widniał napis „CHANEL No 5. (jak okazało się wkrótce, nie było to parfum, lecz eau de toilette z fabrycznym rozpylaczem), po czym, znów tam sięgnąwszy, tym razem dwiema rękami, jakby wyrwała z głębi spory kawałek waty.

„Nosi watę w torebce”, nazwałem spostrzeżenie, jak gdyby było w tym coś godnego odnotowania, nie miałem jednak czasu na rozwinięcie tej myśli, bo oto była już przy mnie, a ściślej, siedziała naprzeciw.

– No, pokaż, coś tam zmajstrował – powiedziała figlarnie – z tym nieszczęsnym paluszkiem. Da się go uratować, czy nic tylko amputacja?

Nie będąc całkiem pewien, czy to, co się ze mną dzieje od wejścia do gabinetu, dzieje się rzeczywiście, czy może znów mi się śni, wyciągnąłem przed siebie zranioną lewą ręką, Madame zaś energicznie ujęła ją od spodu (też lewą), pod przegubem, przyciągnęła ku sobie i popatrzyła uważnie.

– Oh là là! Niewesoło – stwierdziła z kpiarską troską. – Nieźle się urządziłeś!

Nie poznawałem jej. Była inną osobą. Czy ja wiem?… Amazonką?… Herkulesem w spódnicy?… Czupurną sanitariuszką o męskim usposobieniu?… Nigdy bym nie przypuszczał, że w takiej sytuacji zachowa się w ten sposób. Byłbym myślał, że zblednie, straci się, wpadnie w popłoch; albo że jeszcze bardziej wbije się w pychę i dumę i taki krwawy kłopot będzie ją drażnił i brzydził. Tymczasem mój wypadek swoiście ją ożywiał. Jakby dodawał sił albo wyzwalał ukryte; a jednocześnie – rozluźniał, rozpogadzał, „rozmrażał”. Była zaradna, sprawna, na swój sposób żołnierska, a przy tym swobodna jak nigdy, bezpośrednia… rubaszna!

– To teraz się przekonamy, czy jesteś mężczyzną, czy nie – sięgnęła po flakonik. – Uprzedzam, będzie bolało! – I zaczęła na przemian spryskiwać i przecierać kawałkiem waty ranę.

Istotnie, nie było to miłe. Piekło niesamowicie. Opanowałem jednak odruch bezwarunkowy i zachowałem spokój. Natomiast nie mogłem sobie poradzić z zamętem w głowie.

Oto działo się coś, czego w najśmielszych myślach, w najśmielszych wyobrażeniach, nie brałem był pod uwagę. Siedziałem z nią sam na sam w jej cichym gabinecie, a ona własnoręcznie opatrywała mi ranę, używając do tego francuskiej wody Chanel. Trzymała mnie mocno za rękę, wypowiadała słowa porażająco dwuznaczne (choć bez takiej intencji) i była w swoisty sposób ode mnie uzależniona: udzielana mi pomoc leżała w jej interesie.

Dła mojej świadomości, skażonej literaturą i skłonnej do mitomanii, była to sytuacja na granicy perwersji. Krew, wata, uścisk dłoni i zadawanie bólu, lecz dla mojego dobra, a przy tym bez współczucia, bez rozczulania się, przeciwnie, jakby z uciechą i dziwną ciekawością – to wszystko miało posmak najwystępniejszej przygody. Hańbiła mnie, gwałciła, wystawiała na próbę moje opanowanie i zdawała się czerpać z tego jakąś przyjemność, a w każdym razie jak gdyby ekscytowało ją to.

„Proszę, nie reagujesz!” zdawało mi się, że słyszę jej rozpętane myśli. „Nie syczysz… nawet nie drgnąłeś… Świetnie! Wzmogę torturę. Muszę złamać ten opór! Musisz mi wreszcie ulec i wydać z siebie choć jęk. Inaczej nie przestanę. Że mną nie możesz wygrać. Z Wiktorią się nie wygrywa. No, krzyknij wreszcie! Krzycz teraz! Nie zniosę tego dłużej!”

Nie krzyknąłem. Nie drgnąłem. Zamknąłem tylko oczy, aby lepiej czuć dotyk i słyszeć własne myśli. Dostarczały mi one najprzeróżniejszych słów, wyrażeń i całych zdań, którymi mógłbym spełnić ideę mej Wielkiej Gry: za pomocą języka przeżywać to, co się działo, jako coś całkiem innego; przemieniać magią mowy – „wodę. pierwszej pomocy w „wino” miłosnej ekstazy; stwarzać przez nazywanie; urzeczywistniać Słowem.

W najmniejszym jednak stopniu nie miałem na to ochoty. Nie widziałem w tym sensu; widziałem – czczą błazenadę. Chciałem czegoś innego. Rzeczywistości, prawdy. Pragnąłem wcielenia Słowa czy Słowa wcielonego. Tego jednak się bałem.

– I coś tak zaniemówił? – odezwała się nagle. – Zawsze tak elokwentny!… Tylko mi tutaj nie mdlej! – podniosła nieco głos. – Otwórz oczy! Spójrz na mnie! Nie zostawiaj mnie samej…

– Pani nie wolno tak mówić – odpowiedziałem sennie, parafrazując pamiętne, bezgłośne upomnienie, jakiego Aschenbach udzielił był Tadziowi za jego uśmiech Narcyza.

– Jak mówić? – zapytała. – Mnie nie wolno? Dlaczego? – Znów prysnęła „Chanelek”. – Co w tym, co powiedziałam, było niestosownego?

– By mówić do mnie w ten sposób – zacząłem z udręką w głosie – musiałaby pani do mnie… musiałaby pani mnie… musiałaby pani mieć prawo – nie byłem jednak w stanie prościej wyrazić swej myśli.

– Prawo? O czym ty mówisz? Zupełnie cię nie rozumiem. Gdy mówisz po francusku, wyrażasz się precyzyjniej.

– W obcej mowie jest łatwiej. Hans Castorp też, gdy chciał…

– Kto taki? – zmarszczyła brwi.

„Nie czytała! To straszne!”

– Taki jeden. Un boche [157] . Postać fikcyjna. W Alpach.

– Ah, „la Montagne magique”!… Oui, oui… J’ai lu, j’ai lu… [158]

Odetchnąłem bezgłośnie.

– No więc co on tam chciał? – podjęła po chwili ciszy.

– Powiedzieć coś ważnego. No i właśnie w tym celu użył języka obcego.

– Chcesz mówić po francusku? Vas-y! Ça me ferait plaisir [159]

– Nie jestem tego pewien. Chyba że…

– Chyba że co?

– Że podobało się pani wypracowanie o gwiazdach. A propos, już od dawna miałem panią zapytać: co jest z moim zeszytem? Czemu do mnie nie wrócił?

– A miał? – uśmiechnęła się. – Myślałam, że to laurka. Laurek się nie zwraca.

Zamurowało mnie. Przemogłem jednak tę słabość.

– To prawda – powiedziałem – lecz reaguje się jakoś. Mówi się coś… komentuje… kwituje w jakiś sposób.

– Czyż nie dostałeś piątki? – zagrała urażoną. – Jako jedyny w szkole! To się nie liczy? To mało?

– No oczywiście, że mało – odrzekłem z pretensją w głosie niczym skrzywdzony kochanek. – O wiele, o wiele za mało! Komuś, kto marzy i pisze, nie na stopniu zależy.

– A na czym? – zrobiła „dzióbek” i jęła delikatnie dmuchać na skaleczenie. – O czym marzy, kto pisze? Nie o uznaniu? O sławie?

– Nie tylko i nie głównie. I nie na tym etapie, na jakim ja się znajduję.

– C’est-à-dire? [160]

–  Edukacji. Stawiania pierwszych kroków. W takim okresie potrzeba czegoś całkiem innego.

– Quoi?, j’aimerais le savoir. [161]

–  Nauki. Pomocnej ręki.

– Nie uczę cię? Nie pomagam? – przyłożyła do rany większy kawałek waty i przycisnęła go mocno, by zatamować krwotok.

– Nie tak, jak tego pragnie miłośnik filologii i adept de belles lettres [162] . Nie tak, jak na przykład nasz fizyk robi to z Rożkiem Goltzem.

– A jak i c o on z nim robi? – rzekła z błazeńską zgrozą.

– Jak to co! – odfuknąłem. – Program drugiego roku studiów uniwersyteckich. Mechanikę kwantową i teorię względności. Zostaje z nim po lekcjach. Spotykają się w domu. Jeżdżą na jakieś sympozja i olimpiady fizyczne.

– Niestety, olimpiady romanistycznej nie ma, nic na to nie poradzę.

– Lecz jest literatura, o której można mówić. I którą można czytać… Jak Francesca z Paolem – dodałem nieco ciszej.

– Jak kto? – poruszyła głową.

– Takich dwoje. Un couple… [163] Przed wiekami. W Italii.

– Nie wiem, o kogo ci chodzi.

– Dante o nich wspomina.

– Ah, „la Divine Comedie”… [164] Nie czytałam w całości. Znam tylko Piekło i Czyściec. Ci twoi pewnie są w Raju.

– Niestety nie. W drugim kręgu… de la Cité dolante [165] .

–  Więc co mi proponujesz! – uśmiechnęła się kpiarsko i wyjęła z torebki białą, złożoną chusteczkę. – Żebym znalazła się w piekle?

– „Lenfer c’est les autres”, on dit… [166] Od tego nie ma ucieczki.

[157] Pewien szwab.


[158] Ach, Czarodziejska góral… Tak, tak… Czytałam, czytałam…


[159] Mów! Zrobi mi to przyjemność!


[160] To znaczy?


[161] Czego, chciałabym wiedzieć.


[162] literatury pięknej


[163] Pewna para…


[164] Ach, Boska Komedia…


[165] Miasta udręczenia


[166] „Piekło to inni”, podobno…


73
{"b":"87923","o":1}