Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Tylko mów prawdę, proszę”, opuściłem powieki, wyświetlając w pamięci obraz Madame w teatrze, gdy biła brawo po scenie molestowania pasierba i odebrania mu miecza.

– To drugie – usłyszałem. – A na tobie?

– To pierwsze – wróciłem do gabinetu.

– Tak myślałam.

– Dlaczego?

– Bo widzę, że lubisz słodycz… Wbrew temu, co deklarujesz.

– A pani woli gorycz? – zmodulowałem niechcący pamiętne zdanie Jerzyka.

– W sztuce tak. W życiu nie – wyjęła rękę z kieszeni i poprawiła spódnicę.

Uznałem, że nie ma co zwlekać.

Wstałem, podszedłem do półki, na której stała „plejada”, i wyciągnąłem z szeregu tom z dramatami Racine’a. Znalazłem szybko Fedrę, a w niej pierwszą rozmowę Hipolita z Arycją.

– Zrobi pani coś dla mnie?… – zbliżyłem się do stołu – by osłodzić mi życie… – wskazałem na ranną rękę.

– Zależy co – odparła.

– Ach, nic nadzwyczajnego!… Proszę mi to przeczytać – podałem otwartą książkę i wróciłem na sofę.

Spojrzała w tekst i zaczęła (podaję w tłumaczeniu):

Pani, zanim ruszę w drogę,

Nic zostawić ci dobrej nowiny nic mogę.

– Trochę dalej – szepnąłem niczym reżyser lub sufler. Przerwała i podjęła od drugiej kwestii Arycji:

Usłyszawszy to wszystko, pełna zadziwienia,
Boję się, że to tylko senne przywidzenia.
Czy to jawa? Jak mogę…

– Przepraszam, jeszcze dalej.

– No więc odkąd właściwie? – spytała zniecierpliwiona.

– Od „Ja panią, nienawidzieć?”

Odnalazła to miejsce i po raz trzeci zaczęła:

Cokolwiek o mej dumie by się powiedziało,
Przecież nie żadne monstrum na świat mnie wydało.
Jaka się wściekłość dzika, jakie zaślepienie
Nie uśmierzy przy tobie na pierwsze wejrzenie?
Z jakim zapamiętaniem urok twój chłonąłem…

– Co, panie? – wtrąciłem z pamięci padającą w tym miejscu eksklamację Arycji.

Spojrzała na mnie z uśmiechem i pociągnęła dalej:

Zbyt daleko już się posunąłem.
Widzę, że się mój rozum w szaleństwo przemienia.
Lecz skoro już złamałem pieczęcie milczenia,
Trzeba iść dalej, pani, trzeba ci objawić
To, czego dłużej w sobie nie zdołam już trawić.
Stoi oto przed tobą książę nieszczęśliwy,
Dumy nazbyt zuchwałej gorzki przykład żywy.
Ja, co przeciw miłości wzniosie zbuntowany,
Wyszydzałem kochanków skutych w jej kajdany;
Ja, co z bezpiecznych brzegów pragnąłem bez drżenia
Śledzić sztorm i słabnących rozbitków cierpienia,
Dziś, podległy tym wspólnym prawom i potrzebie,
Całkiem w mym pomieszaniu nie poznaję siebie!…

Podniosła wzrok znad książki:

– Wystarczy, czy jeszcze dalej?

– Jeszcze ostatnie linijki.

Przetrzymała spojrzenie zatopione w mych oczach i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć „niebezpiecznie się bawisz”, po czym wróciła do tekstu:

Ale może tym droższy ten dar ci się stanie:

Pomyśl, że w obcej mowie składam ci wyznanie…

Znowu przerwała lekturę.

– Mimo wszystko j a czytam – powiedziała przekornie.

– Dobrze, to teraz ja – poprosiłem o książkę.

Zsunęła się ze stołu i podała mi ją, po czym znowu usiadła na foteliku przede mną.

– Przepraszam, ale właściwie to ja powinienem tu siedzieć, a pani na moim miejscu – manewrowałem w ten sposób, by mieć ją po prawej stronie.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Zgodnie z obrazem Charona. Kto tutaj jest królem? Pani. A zatem proszę na sofę – wstałem wskazując miejsce. – Ja zaś, jako Racine, usiądę na fotelu.

– Masz jednak jeszcze zielono, zupełnie zielono w głowie – podniosła się i przesiadła. – No więc co mi przeczytasz? – przybrała na chwilę pozę Ludwika czternastego. – Byle ładnie, rytmicznie – podniosła palec do góry w geście kpiarskiej przestrogi. – Wiesz, że w aleksandrynie trzeba dodawać sylaby, których w potocznym języku nigdy się nie wymawia…

– Mais Votre Altesse! [170] Jak bym nie mógł!

– Allez-y donc, Seigneur . [171]

Przełożyłem stronicę, odsłaniając tym samym tekst „wielkiej arii” Fedry, i zacząłem go czytać:

Ach, okrutny, dobrześ mnie zrozumiał.
Dość wyznałam, by twoje rozproszyć zwątpienie.
Dobrze! poznaj więc Fedry całe udręczenie:
Kocham! Jednakże nie myśl, że ku tobie płonę
Nie odczuwając winy, biorąc się w obronę;
Ale że i trucizna szalonej miłości,
Która mąci mi rozum, płynie z mej słabości.
Biada temu na kogo pomsta Niebios spada!
Mnie bardziej niźli ciebie mierzi moja zdrada.
Niech bogowie zaświadczą: to oni w mym łonie
Wzniecili zgubny ogień, którym ród mój płonie…

Znałem ten tekst na pamięć, a nawet jeszcze więcej – miałem go wyćwiczony jak popisowy numer. Panowałem nad wszystkim, nad wymową, rytmiką i logiką wywodu. Słowa mówiły się same, nie wymagając ode mnie wytężonej uwagi. I kiedy tak płynęły, gdy usłyszałem naraz jakby kogoś innego, jakbym to mówił nie ja, lecz ktoś moimi ustami, znowu poczułem ów dreszcz – ambicji i woli zwycięstwa – jaki mnie już przeszywał w podobnych sytuacjach, gdy przy pomocy sztuki – poezji lub muzyki -chciałem ujarzmić życie: zjednać dla siebie Prospéra w Biurze Organizacji; poskromić krewką „czerń” podczas wręczania nagród w Miejskim Domu Kultury; zapanować nad salą na akademii „ku czci.. I przyszło mi do głowy, że tego rodzaju dreszcz mógł przechodzić Racine’a, gdy pisał swoje tragedie, a zwłaszcza gdy później je czytał – aktorkom i królowi. Był nieśmiały, niepewny i nie miał błękitnej krwi; kobiety i majestat, w ogóle świat i życie, były dla niego jak Goliat – nieokiełznanym olbrzymem, który nad nim górował; do walki z nim przystępował wyposażony jedynie w iskrę bożą – dar słowa. Aby z nim wygrać, musiał… porazić go, zaczarować, obezwładnić urokiem.

Stało się dla mnie jasne, że moja godzina – bije. Teraz!… Teraz lub nigdy – może do tego dojść! Przekroczę zaklęty krąg rzeczywistości mitycznej. Zdobędę ją, dotknę, poznam.

Świadomy siły efektu, jaki zwykło to czynić na słuchaczach lub widzach, uniosłem wzrok znad tekstu nie przestając go mówić, zamknąłem wolno tom i położyłem na stole, po czym, spojrzawszy jej w oczy, ciągnąłem dalej z pamięci z imponującą swobodą:

Oto me serce. Przebij. Tutaj cios mi zadaj.
Czuję, jak się wyrywa naprzeciw twej ręce,
Niecierpliwe, by z grzechu oczyścić się w męce.

Patrzyła na mnie z uwagą, dalej się uśmiechając tym swoim przekornym uśmiechem, lecz w oczach jej lśnił wreszcie blask zadziwienia i czci. „Ładnie piszesz, Racine”, promieniowała myślą Ludwika czternastego, „a jeszcze ładniej mówisz… Mów dalej… Jeszcze, jeszcze…”

Nie przestawałem, mówiłem:

Uderz. Albo, jeżeli to niegodne ciebie,
Jeśli nie chcesz mnie, w gniewie, wspomóc w tej potrzebie
Lub ręki sobie kazić moją krwią nikczemną,
Użycz chociaż żelaza. Zlituj się nade mną.
Daj.

I niby naśladując pamiętny gest Fedry z Comédie Française, chwyciłem prawą ręką przegub lewej Madame.

I wtedy stało się coś, co mnie z kolei wprawiło w zupełne osłupienie. Otóż ona – być może w mimowolnym odruchu, a może chcąc podkreślić, że widzi w tym tylko grę i sama ją podejmuje, dla podtrzymania konwencji, dla wspólnej błazenady – obróciła w imadle mej prawej, gorącej dłoni swą chłodną, szczupłą rękę i cofnęła ją nieco, tak aby spotkać się z moją, i uścisnęła ją, od dołu, silnym uściskiem. Był to gest właśnie taki, na jaki w swej rozpaczy zdawała się liczyć Fedra, przetrzymując w swej ręce nadgarstek Hipolita – gest ludzkiej solidarności; ów gest, którego tamten wyniośle jej poskąpił.

W interpretacji Madame cały ten manewr jednak oznaczał coś innego. Nie był wyrazem współczucia, miłosierdzia czy łaski. Był korekturą, szlifem, oswojeniem mej akcji (wbrew licznym cudzysłowom nieokrzesanej i dzikiej) – lekcją, podobną do tej, jakiej dopiero co udzielał mi był Robociarz – bezowocnie na szczęście – w zakresie trzymania piły.

„Nie tak, całkiem nie tak”, zdawała się mnie poprawiać tym ujmującym gestem. „Naucz się wreszcie, głuptasie, że jeśli już świętokradczo sięgasz po moją rękę, po rękę niewiasty w ogóle, to czyń to przynajmniej jawnie, odważnie, z odkrytą przyłbicą, a nie w przebraniu, podstępnie i połowicznie zarazem, udając przed samym sobą, że robisz coś innego. Rzecz, o którą ci chodzi, wygląda o tak, w ten sposób: twoja prawica na wierzchu, moja lewica pod spodem. Dłonie stykają się, a palce obejmują. Oto rytuał zaślubin.”

– C’est extraordinaire! - maskowałem emocję rzekomym entuzjazmem natury estetycznej i niby na tej fali wyrzekłem wreszcie słowo „zbijające jej króla”: – Tu as fait justement ce qu’Hippolite n’avait pas fait. [172]

- „Tu ”? [173] - podchwyciła natychmiast. – Zapędziłeś się w roli lub… muszę cofnąć ci piątkę, bo najwyraźniej przestałeś odróżniać osoby i liczby.

[170] Ależ Wasza Wysokość!


[171] No to do dzieła, Panie.


[172] To nadzwyczajne! (…) Zrobiłaś dokładnie to, czego nie zrobił był Hipolit.


[173] „Ty”?


75
{"b":"87923","o":1}