Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Księgarz roześmiał się jak z cyrkowego numeru, niby z pobłażliwością, lecz i z dozą uznania. (Podobnie swego czasu zareagował ES, gdy zacząłem znienacka mówić tekstem Szekspira, a potem improwizować.)

– Owszem, słyszę – powiedział z wyraźnym rozbawieniem. – I doceniam, doceniam…

– A jaki znajduje to wyraz – zmieniłem nagle ton na błazeńsko poważny – w pana podejściu do mnie jako do strony w transakcji, którą pan proponuje?

Znów się roześmiał wesoło, po czym podjął konwencję.

– A jakiż, za pozwoleniem, w ogóle mogłoby znaleźć?

– Jak to jaki? To proste – wytrzeszczyłem nań oczy. – W opuszczeniu mi ceny. W wielkodusznej obniżce. Spójrzmy – zamknąłem książkę plecami okładki do góry. – Pierwotną ceną było… dwadzieścia osiem złotych. Ile zaś teraz się żąda? – Zajrzałem na skrzydełko: – O dziesięć złotych więcej! Czym można uzasadnić tak drastyczną podwyżkę? Chyba, zgodzi się pan, nie walorami przekładu.

– O cenie decyduje nie przekład, tylko popyt.

– Chce pan przez to powiedzieć, że gdańskie wspomnienia młodości Joanny Schopenhauer są u nas artykułem najpilniejszej potrzeby?

– Może nie n a j-pilniejszej – odpowiedział z powagą – jednak pilnej na tyle, że złotych trzydzieści osiem nie wydaje się ceną specjalnie wygórowaną, przeciwnie, wręcz okazyjną. Niejeden zapłaciłby za to – podniósł egzemplarz ze stołu i pogładził okładkę, niby strzepując z niej kurz – nawet dwa razy tyle, i jeszcze by dziękował.

– Rzecz jednak w tym, czy to pewne? – wysunąłem wątpliwość. – Ma pan takiego pod ręką? – Rozejrzałem się wokół. – Jakoś nie widzę nikogo. A tu, proszę: jest klient gotów rozstać się z groszem. Nie lepiej więc jego się trzymać, wychodząc mu trochę naprzeciw, niż czekać Bóg wie ile na mitycznego kupca, który z radości zapłaci rzekomo nawet więcej?

– Co masz na myśli mówiąc: „wychodząc trochę naprzeciw”?

– Ach, doprawdy, niewiele! Przynajmniej umorzenie tej drakońskiej podwyżki, czyli powrót do ceny pierwotnej, nominalnej.

– Co? Do dwudziestu ośmiu?! – roześmiał się szyderczo. – Chyba sobie żartujesz!

– No dobrze: trzydzieści dwa. To wszystko, co mogę zapłacić. Mam sto dwadzieścia złotych, to cały mój majątek – wyciągnąłem z kieszeni dwa wymięte banknoty: ceglastą stuzłotówkę z portretem Robotnika i granatową dwudziestkę z wizerunkiem Włościanki. – Za tamte dwie pozycje – wskazałem ruchem głowy na wciąż nie zapakowane Gedichte i Victoire - jestem winien, o zgrozo, aż osiemdziesiąt osiem. Pozostaje różnica. Po prostu więcej nie mam.

– Inaczej mówiąc, żądasz, bym ci opuścił sześć złotych.

– Nie tyle żądam, co wnoszę.

– Czy zdajesz sobie sprawę, co by to oznaczało, gdybym uległ naciskom?

– Ja nie naciskam, ja stwierdzam – wykorzystałem zręcznie chwyt retoryczny matki.

– Więc gdybym przystał na to?

– Że zrobił pan dobry interes: trzy książki za jednym zamachem.

– Nic podobnego. Przeciwnie. Że jedną z książek, niemiecką, oddałbym ci za darmo.

– Chwaliłoby się to panu.

– Chwaliło? Niby dlaczego?

– Pan wie, co tam jest w środku? – spytałem lodowato. – Swastyka – ściszyłem głos. – Zarabiać na takim druku! – uniosłem ramiona w geście oburzenia i zgrozy. – Ba, żeby tylko swastyka! Niech pan przeczyta ten napis – otworzyłem Gedichte na metrykalnej stronie – „Garnisonsbibliothek”! Biblioteka wojskowa! Rozumie pan, co to znaczy?

Sprzedawca patrzył na mnie z uśmiechem pobłażania, kręcąc przecząco głową.

– No dobrze, wystarczy już – zamknął niemiecki tomik i położył na wierzchu Gdańskie wspomnienia młodości. – Minąłeś się z powołaniem. Winieneś grać w kabarecie.

– Zdarzat mi się czasami – rzekłem kokieteryjnie.

– Pakować? – spytał przekornie.

– Dziękuję. To niekonieczne.

Przesunął stosik ku mnie i schował banknoty do kasy. Włożyłem nabytek do teczki i skłoniwszy się grzecznie, opuściłem księgarnię.

20. Gambit hetmański

Popołudnie i wieczór, a także dni następne spędziłem na lekturze. Dokończyłem Zwycięstwo, przejrzałem je po francusku, poznałem Gdańskie wspomnienia Joanny Schopenhauer i przyswoiłem sobie kształty gotyckich liter. Założyłem też nowy zeszyt. Nie opatrzyłem go jednak danymi personalnymi (imię, nazwisko, klasa) i mianem „Język francuski”, a tylko dziwnym nagłówkiem „Cahier des citations. [93] , i zacząłem wpisywać tam rozmaite wyimki z owych czytanych tekstów.

Na pierwszy ogień poszły trzy strofy z hymnu Ren: te, które mówił Konstanty (podaję w tłumaczeniu): „Teraz jednak, z gór wnętrza…”, „Był to głos najszlachetniejszej z rzek…”; i ta, gdzie było zdanie znane mi z wpisu do książki (otwierały ją słowa: „Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła…”). Linijki przytoczone przez „K”. w jej dedykacji podkreśliłem starannie, a obok nich, równolegle, wpisałem jeszcze przekład, który podał Konstanty („Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz…”).

Następnie, na gładkie kartki z bezdrzewnego papieru (jak informował o tym nadruk u spodu okładki) dostały się fragmenty Gdańskich wspomnień młodości - głównie wzięte z rozdziału numer 39, poświęconego w całości drodze powrotnej z Anglii. Znalazły się wśród nich, między innymi, takie:

Poza tym zupełnie nieświadomie

– to podkreślenie też moje -

wybrałam się w podróż w stanic, w jakim kobiety nic powinny wyjeżdżać, o ile nie są do tego zmuszone najbardziej naglącą potrzebą.

Swoboda w wysławianiu się obcym językiem i łatwość przyswajania sobie zwyczajów i obyczajów miejscowych uczyniła mnie mile widzianym gościem…

Przez dłuższy czas uchodziłam za znacznie starszą, niż byłam…

To zdanie zostało, z kolei, przeinaczone przeze mnie, i to, rzekłbym, gruntownie. Autorka oznajmiała, że uchodziła za… młodszą.

I wciąż wzdychałam wewnętrznie: Ah , quel chien de pays!

To także było przeze mnie nieznacznie przerobione: w tekście stało faktycznie zaledwie „znów”, a nie „wciąż”.

Po serii wyimków ze Wspomnień szły citations z Victoire. Tych wypisałem najwięcej. Po pierwsze, z powodu języka: w owej kolekcji tytułów, o jakże szczególnej zasadzie czy kryterium doboru, jedynie tę pozycję miałem w przekładzie francuskim. Po drugie zaś – i to głównie – z powodu pierwiastków treściowych, choć niezupełnie tych samych, do których w swej opowieści nawiązywał Konstanty. Dla niego odniesieniem był przede wszystkim Heyst: miał obrazować Maksa, tłumaczyć jego reakcje, jego odruchy sprzeciwu, a później śmiertelną walkę z łajdactwem tego świata. Dla mnie zaś najważniejszą i jakby znajomą postacią była Alma czy Lena, jak nazwał ją w końcu Heyst. Albowiem los tej dziewczyny – angielskiej muzykantki, pięknej, dumnej i mężnej, zdanej na samą siebie, usidlonej nikczemnie przez właścicieli orkiestry i próbującej się wyrwać z poniżającej niewoli – miał w sobie coś podobnego do dramatu Madame, przynajmniej w moim odczuciu. Reszty dopełniał tytuł francuskiego przekładu. To słowo, bez rodzajnika!, wybite na okładce, wyglądało jak imię pierwszoplanowej postaci (jak „Lord Jim. albo „Fedra”); jakby dawało znak, że cała ta opowieść, o cokolwiek w niej chodzi, dotyczy pewnej Wiktorii.

I rzeczywiście, czyż zdania, powiedzmy, takie jak te:

A ja oto jestem tu, i nikogo to nie obchodzi, czy przy najbliższej okazji skoczę do wody, czy nie… Nikt na świecie nie jest tak samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć

nie mogłyby paść z ust Madame w momencie desperacji, kilkanaście lat temu, podczas rozmowy z Konstantym?

Albo czyż innym razem, gdy przyszła go prosić o pomoc (o ową szczególną przysługę), nie mogła była rzec tak:

Niech pan coś dla mnie zrobi. Pan jest dżentelmenem. Nie pierwsza zwróciłam się do pana, czyż nie? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i zaczął do mnie mówić…

A on czyż nie mógłby odrzec, umyślnie słowami Heysta:

Nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić… nawet gdyby to dało się zrobić

(zmieniając może tylko to oficjalne „panią” na familiarne „cię”), aby po chwili dodać:

Wszystko będzie dobrze.

Tego rodzaju kwestii, które tak czy inaczej mogły się wiązać z jej życiem, było w tej książce pełno. Pod koniec mego wyboru znalazła się jeszcze taka:

Wiem tylko, że kto sobie nałożył więzy, jest zgubiony. Zalążek zepsucia przeniknął do jego serca.

Ale akordy finalne tej dziwnej antologii – a były nimi, rzecz jasna, pamiętne słowa Heysta – brzmiały niczym postscriptum; odzywał się w nich jak gdyby głos samego kopisty:

Może jednak mógłbym na coś się przydać? Co pani sobie życzy, abym zrobił? Proszę, niech pani rozkazuje [Je suis à vos ordres].

Podczas całej tej pracy – czytania, wynajdywania i tworzenia z cytatów pewnego rodzaju sieci – hamowała mnie myśl, że staczam się do poziomu wielbicieli Popiołów. Cóż w końcu za różnica, o jaką książkę chodzi i kto jest bohaterem – namiętna Helena de With czy muzykantka Lena -jeśli efekt lektury polega na tym samym: na przeżywaniu czegoś na podobieństwo fikcji, na podstawianiu kogoś, kogo się zna, pod postać, na wyławianiu z tekstu wypowiedzi i zdań brzmiących co najmniej dwuznacznie, na ich fetyszyzacji i podniecaniu się nimi! Czyż wypisana przeze mnie, na przykład, taka kwestia:

[93] „Zeszyt cytatów”


45
{"b":"87923","o":1}