Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Lecz pani to robi uroczo, doprawdy, czarująco

która w kontekście sceny mówiła o uroku uśmiechania się Leny, natomiast w oderwaniu znaczyła już, co kto chciał, nie była w jakimś stopniu tym samym co owo zdanie w trybie rozkazującym „Więc zdejm ubranie!. z Popiołów, zakreślane przez wszystkich?

Tak i nie – mimo wszystko! Bo chociaż sama praktyka może i była podobna, to jednak fetysz, w swej klasie, różnił się zasadniczo. Aż nie chciało się wierzyć, że te dwie książki powstały niemal w tym samym czasie, że wyszły spod piór dwóch ludzi tej samej generacji (autor Popiołów był nawet młodszy o siedem lat), no i- narodowości! Jedna z nich – powieść Conrada – wciągała i urzekała: intrygującą fabułą, wykwintnym a prostym stylem, żywymi postaciami o wyrazistych rysach, a nadto jeszcze stawiała filozoficzny problem postawy wobec zła. Druga natomiast – Popioły - była nudna i ciężka, a w partiach romansowych – kiczowata i śmieszna; brnęło się przez tę glątwę – egzaltowaną, sztuczną – z trudem i zawstydzeniem.

Czyżby i w tym wypadku rację miał Rożek Goltz, twierdząc, że gdyby Conrad nie wyjechał do Anglii i nie zmienił języka, to pisałby tak samo „jak ten nasz cud, Żeromski”?

W dniu, w którym wypadała kolejna lekcja z Madame, udałem się do szkoły, zabierając ze sobą moje nowe „pomoce”, to znaczy: Victoire, „Cahier des citation i Gdańskie wspomnienia młodości Joanny Schopenhauer. Nim jednak podjąłem decyzję zrobienia z nich użytku, sprawdziłem naprzód w dzienniku, czy moja nieobecność na ostatnich zajęciach została odnotowana. Nie, nie została. Dziwne. Zwłaszcza że lista była, i to na pewno, sprawdzana, bo inni nieobecni (od pierwszej lekcji w tym dniu) w czwartej kratce rubryki mieli wpisane „Nb” i to wyraźnie jej ręką. Dlaczego mnie nie wpisała? Osłonił mnie ktoś życzliwy, tłumacząc jakąś blagą? Wypełniła rubrykę po lekcji, mechanicznie, idąc jedynie tropem zastanych adnotacji? Raczej to drugie niż pierwsze, bo o pierwszym z pewnością ktoś by mnie powiadomił. Jakkolwiek zresztą było, zdecydowałem się.

Przed lekcją, tuż przed jej przyjściem, wyjąłem „pomoce. z teczki i położyłem stosik na ławce po stronie przejścia („Cahier” na samym dole, na wierzchu – Victoire). Następnie, przez pierwszy kwadrans (konwersacja, pytania), siedziałem nieruchomo nie spuszczając z niej wzroku, a w myśli konfrontując to wszystko, co o niej wiedziałem, z żywym obrazem osoby.

Nie bałem się już niczego. Byłem zupełnie spokojny. Pewny swojej pozycji, czekałem na jej ruch.

Nie wykonała go jednak. Zajęła się innymi, a na mnie nie zwracała nawet najmniejszej uwagi. Ten modus procedendi nie był specjalną nowością, nie jeden już raz w ten sposób ignorowała mnie, lecz odkąd zabrała mi zeszyt, stał się niejako regułą.

Przystąpiłem do akcji – kryptonim „gambit hetmański”.

Sięgnąłem po Victoire, w jej miejsce położyłem wydobyty spod spodu „Cahier des citations”, po czym otwarłszy powieść na stronie ze słowami „niech pani mi rozkazuje”, zacząłem udawać, że czytam, i to ostentacyjnie: rozparłem się w krześle wygodnie i wyciągnąłem nogi, krzyżując stopy w kostkach, grzbiet zaś otwartej książki oparłem o kant pulpitu, tak żeby czerwony tytuł był widoczny z katedry.

„No, proszę, słucham, czekam…”, sparodiowałem w myśli nadużywane przez nią wyzywające dictum. „Przyjmuje pani ofiarę? Tej ‘jasnobeżowej figury’ nic ani nie zasłania, ani nie ubezpiecza. Podobnie i te ‘dwa piony’, w rogu na skraju ławki, można bezkarnie bić. No więc? Przyjmuje pani? Przypominam o czasie. Jest on po mojej stronie. Zużyłem go znacznie mniej. A na pani zegarze za niedługo już limit. Lepiej się więc pośpieszyć!”

Te buńczuczne wyzwania nadawane przeze mnie drogą telepatyczną nie odnosiły jednak pożądanego skutku. Cóż, z tym, ostatecznie, można się było pogodzić. Gorzej, że sama akcja pozostawała bez echa. Madame nie tylko nie poszła tropem podstępnej Żmii (inwazja, aneksja książki, pręgierz, nota w dzienniku), lecz nawet nie przywołała mnie do porządku słowem. A nie mogła nie widzieć, że bojkotuję lekcję, i to w zuchwały sposób. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Rzucając co jakiś czas kontrolne spojrzenia znad książki, stwierdziłem kilkakrotnie, że widziała, co robię. W jej twarzy nie dostrzegłem jednak choćby cienia przygany, a jeśli już coś, to raczej – umyślne lekceważenie.

„Jeżeli sądzisz, że zdołasz mnie sprowokować w ten sposób”, zdawały się mówić jej oczy błądzące gdzieś obok mnie, „to się głęboko mylisz. Mnie w końcu jest wszystko jedno, czy będziesz znał ten język i jaką uzyskasz ocenę. Uważasz, że wszystko już umiesz i nie masz co robić w tej klasie? Wolno ci, bardzo proszę. Dla mnie to tylko wygoda. O jedno zmartwienie mniej…

Owszem, mogła tak myśleć, to byłoby w jej stylu. Wiedziała, że znam ten język nie tylko lepiej od innych, lecz w ogóle na poziomie znacznie wyższym niż szkolny; a jednocześnie ten fakt zupełnie jej nie obchodził. Gdy pierwszy raz stwierdziła, że mówię właściwie płynnie i z wyrobionym „er”, nie opatrzyła tego choć słowem komentarza („Mais tu parles bien! [94] No, no! Gdzieś się tego nauczył?”), lecz przeszła nad tym milcząco do porządku dziennego. A później, gdy z mej biegłości zacząłem robić użytek, to znaczy, gdy zbyt gorliwie pracowałem na lekcjach, wtrącając się co chwila z jakimiś uwagami i brylując wymową, jeszcze bardziej ochłodła wobec mojej osoby.

„A jednak to niemożliwe”, myślałem patrząc w tekst, „by nic jej nie obchodziło moje postępowanie, a zwłaszcza, że czytam książkę mającą za tytuł słowo, które jest jej imieniem i które już raz, znacząco, wystąpiło w sygnale nadanym z mojej strony. Może nie widzi tego? Może to wszystko wciąż jeszcze jest nie dość wyzywające?”

Aby wykluczyć ten powód, posunąłem się dalej. Rozłożyłem na ławce Gdańskie wspomnienia młodości (na stronach z zakreślonym „Ah , quel chien de pays!”), nieco niżej, przed sobą – „Cahier des citations. (na ostatnich wypisach, z wieńczącym oświadczeniem „Je suis à vos ordres” [95] ), otwarty zaś roman ustawiłem pionowo w prawym rogu pulpitu – okładką, czyli tytułem zwróconym w stronę katedry.

W ten sposób okopany – za tarczą Victoire i szańcem Gdańskich wspomnień - pochyliłem się nisko nad transzeją zeszytu i z dzidą pióra w ręce zacząłem symulację sporządzania notatek. Zerkałem co chwila do książek, po czym wracałem nad zeszyt i udawałem, że piszę.

Niestety, i te manewry nie wywołały reakcji. „Przeciwnik” je zlekceważył tak samo jak poprzednie; nie tylko nie zaczął strzelać; nie wysłał nawet zwiadu dla rozpoznania sil i typu uzbrojenia. Gdy przechodziła koło mnie po zakończeniu lekcji, zmierzając w stronę drzwi, z wyraźną ostentacją spojrzała w inną stronę.

„Im bardziej się będziesz wysilał, by zwrócić na siebie uwagę”, zdawał się mówić ten gest, „tym mniej cię będę dostrzegać. Tu ne m’intéresses pas! [96] .

Mimo tego responsu, nie dałem za wygraną.

„Cierpliwości, młodzieńcze!” odezwał się we mnie echem błazeński zwrot Jerzyka. „Istotą oblężenia jest spokój i wytrwałość. Jeśli nie ogniem, to głodem weźmiemy w końcu tę twierdzę”.

I odtąd na lekcjach z nią, z żelazną dyscypliną, odprawiałem uparcie swój dziwaczny rytuał. Rozkładałem na ławce trzy „pomoce-przynęty” i pogrążałem się w „pracy”, wyczekując z napięciem upragnionego natarcia.

Przez kilka kolejnych zajęć nic się nie wydarzyło. Zachowywała się tak, jakby nie było mnie w klasie. Zacząłem tracić nadzieję. A jednak, na przekór temu, dalej trwałem przy swoim. Jak miało się wkrótce okazać, była to droga właściwa.

Pod koniec którejś lekcji, gdy ze szczególną werwą „sporządzałem notatki”, zleciła dyżurnemu, by zebrał od wszystkich zeszyty, ponieważ, jak oświadczyła, „przed końcem okresu i wystawieniem stopni chciałaby mieć pojęcie, de quoi ils ont l’air [97] .. Zawirowało mi w głowie. Więc jednak! Nie wytrzymała. Chce „mieć pojęcie”! Proszę!

Podałem dyżurnemu „Cahier des citations”, opatrzywszy go jeszcze swoimi inicjałami.

Na pauzie, a następnie przez kilka kolejnych dni, różnymi sposobami wywiadywałem się, czy do podobnej kontroli doszło też w innych klasach, w których miała zajęcia. Nie, z taką formą „ucisku” nigdzie się nie spotkano. – Co? Bierze zeszyty do wglądu? – wybałuszano oczy. – Zamierza je oceniać? I ma to wpływać na stopień, jaki postawi na okres? No, to adieu „suffisant” Bonjour „insuffisant” ! [98]

Mnie dzwony tymczasem biły bynajmniej nie na larum, ale na tryumf mych sił. Bo wszystkie owe poszlaki wskazywały wyraźnie, że zarządzona inspekcja miała na celu wyłącznie rozliczenie się ze mną.

Przyszłość nie zaprzeczyła mojemu domniemaniu. Ale i nie potwierdziła go jasno. „Cahier des citations” powrócił do mych rąk (znowu przez dyżurnego) bez żadnych adnotacji ani słów komentarza, jakby w ogóle nie był poddawany kontroli. Ów brak jakichkolwiek śladów – sprawdzania czy choćby lektury – owszem, można by uznać za rzecz mającą znaczenie, w ogóle – za reakcję, jednakże tylko wtedy, gdyby był czymś szczególnym: gdyby się, mianowicie, odnosił wyłącznie do mnie. Tymczasem był on powszechny. Wszystkich spotkało to samo: zeszyty powróciły w stanie nie naruszonym – bez ocen i opinii. Nie nastąpiło też żadne podsumowanie ustne. Ot, wzięła i oddała – jak gdyby nigdy nic, jakby cała ta akcja miała służyć jedynie wzmocnieniu dyscypliny lub jej tylko wiadomym celom.

Niewątpliwą ripostą było dopiero to, że na okres dostałem – jako jedyny w szkole, nawet nie tylko w klasie! – ocenę bardzo dobrą.

21. Droga rycerska, dworska i trzecia: naukowa

Cóż jednak oznaczał ów respons?

[94] Ależ ty mówisz! Proszę!


[95] „Jestem na Pani rozkazy”


[96] Nie interesujesz mnie


[97] jak one wyglądają


[98] żegnaj, trójo! Witaj, dwójo!


46
{"b":"87923","o":1}