Siedzące w dziekanacie sekretarki patrzyły na mnie z grymasem wytężonej uwagi, jakbym przemawiał do nich nie po polsku (czy nawet po francusku), lecz w jakimś egzotycznym języku. Moje exposé brzmiało jednak tak szlachetnie i przekonująco, że nie zdobyły się na odprawienie mnie z kwitkiem, lecz ograniczyły się do stwierdzenia, iż nie są pewne, czy dobrze mnie rozumieją, i spytały, czym właściwie mogłyby mi pomóc.
– Nie chciałbym robić paniom kłopotu – powiedziałem z ujmującą grzecznością – może przejrzałbym po prostu listy absolwentów. Z tym nie powinno być chyba problemu?
Spojrzały po sobie z nieopisanym zdziwieniem.
– Chodzi o podstawowe dane – dodałem pojednawczo. – Rok ukończenia studiów, tytuły prac magisterskich i tym podobne drobiazgi.
– Z jakich lat? – odezwała się wreszcie jedna z nich, zapewne najważniejsza.
– Powiedzmy, od polowy lat pięćdziesiątych – powiedziałem, wyliczywszy z grubsza, że Madame nie mogła ukończyć studiów przed pięćdziesiątym piątym.
– Od połowy lat pięćdziesiątych? – zdumiała się Najważniejsza. – Wiesz, ile tego jest?
– Trudno – rozłożyłem ręce w geście wyrażającym poczucie obowiązku – takie mam zadanie.
Wstała, podeszła do ogromnej szafy, rozstawiła przy niej drabinkę i wspięła się na nią. Następnie, z górnej półki, zawalonej stertami pękatych teczek i skoroszytów, wydobyła jakiś niepokaźny skrypt, otrząsnęła go z kurzu i zeszła na dół.
– Roczniki 55- 60 – powiedziała wręczając mi go.
Z trudem panując nad podnieceniem, walcząc z niecierpliwością i porywczymi ruchami, usiadłem przy jednym z biurek i przystąpiłem do studiowania powierzonej mi dokumentacji.
Stronice podzielone były na pięć rubryk, opatrzonych u góry następującymi nagłówkami: „Nazwisko i imię”, „Data urodzenia”, „Tytuł pracy dyplomowej”, „Promotor”, „Ocena końcowa”.
Wyjąłem z teczki zeszyt do notatek, po czym wolno, kartka po kartce, zacząłem przeczesywać wzrokiem listy absolwentów. Od czasu do czasu, gdy wyczuwałem na sobie spojrzenie którejś z sekretarek, pochylałem się nad zeszytem i przepisywałem doń jakieś nazwiska i tytuły prac, które miałem akurat przed oczami.
Na listach z lat 1955, ‘56 i ‘57 nie było nazwiska Madame. Chociaż pragnąłem, rzecz jasna, jak najrychlej zaspokoić ciekawość, a przynajmniej przekonać się, czy moje poszukiwania w ogóle mają sens, owa trzyletnia zwłoka nie wzbudzała jednak we mnie poważniejszego niepokoju, a nawet przynosiła pewną ulgę. Teoretycznie bowiem, przesuwała również do przodu rok urodzenia bóstwa, a więc czyniła je młodszym. To zaś mogło mi tylko sprzyjać. W danej sytuacji każdy rok zmniejszający różnicę wieku był na wagę złota.
Pewne napięcie zaczęło we mnie narastać, dopiero gdy sunąc wzrokiem po liście z roku pięćdziesiątego ósmego, w dalszym ciągu nie natrafiałem na poszukiwane nazwisko. Szansę wyraźnie topniały. Pozostały już tylko dwa lata. Jeśli i tam jej nie będzie, trzeba będzie poprosić o dalsze roczniki. Czy nie wyda się to podejrzane? A zwłaszcza, czy nie nadużyje cierpliwości sekretarek, i tak wystawionej już na nie lada próbę?
Rzeczywistość jednak była po mojej stronie. Oto ledwo odwróciłem kartkę z wykaligrafowaną fantazyjnie liczbą 1959, moje oczy napotkały nareszcie to, czego wyglądały. Przeszył mnie dreszcz ulgi i podniecenia zarazem. Informacje zawarte w pięciu rubrykach wchłonąłem jednym spojrzeniem, wchodząc w tej krótkiej chwili w posiadanie następującej wiedzy:
– poza imieniem, z którego była znana, szlachetnym, lecz popularnym, nosiła jeszcze drugie, znacznie rzadsze: Wiktoria;
– urodziła się dnia 27. stycznia 1935 roku;
– tytuł jej pracy dyplomowej brzmiał: „La femme émancipée dans l’oeuvre de Simone de Beauvoir” [22] ;
– promotorem była pani docent Magdalena Surowa-Léger;
– ocena końcowa zaś – najwyższa i spotykana najrzadziej, to znaczy: „bardzo dobra”.
Wpatrywałem się w to wszystko trochę oszołomiony, trochę otępiały, nie wiedząc, co czynić dalej. Z jednej strony, głód wiedzy został zaspokojony, z drugiej – rozjątrzony jedynie. Oto niby posunąłem się naprzód, a jednak wciąż byłem w lesie. Zdobyte informacje poszerzały krąg pytań; uświadamiały mi, jak wielu rzeczy wciąż nie wiem.
Właściwie tylko jedno było czymś ostatecznym – dokładna data urodzenia. Oto wiedziałem nareszcie, że ma w danej chwili trzydzieści jeden lat (a więc mniej niż sądziłem!) i że za trzy miesiące skończy trzydzieści dwa. Natomiast wszystko inne domagało się dalszych dociekań, ustaleń i wyjaśnień. Skąd ta „Wiktoria”, na przykład? I co napisała w pracy? A zwłaszcza, skąd w ogóle ten temat? Czy sama go wybrała, czy został jej zadany? Słyszałem, że temat pracy wybiera na ogół sam student. Jeśli istotnie tak było, co kryło się za tym wyborem? Gust literacki? Poglądy? Przeżycia osobiste?
Książki de Beauvoir były tłumaczone na polski i znałem kilka z nich – dwa pierwsze tomy autobiograficznego cyklu: Pamiętnik statecznej panienki oraz La force de l’âge [23] . Nie przepadałem za nimi, wydawały mi się przegadane, w groteskowy sposób racjonalistyczne, a jednocześnie, tu i ówdzie, nie wolne od egzaltacji.
Niemniej, nie mógłbym zaprzeczyć, iż dostarczyły mi pewnej wiedzy o psychologii kobiety, a zwłaszcza o życiu umysłowym i obyczajowości paryskiej „egzystencjalistycznej” bohemy.
W sumie to, co wyniosłem z lektury, sprowadzało się do obrazu gadatliwej sawantki, która odrzuciła rozmaite wartości „kultury mieszczańskiej. i starała się odtąd żyć intensywnie i bezkompromisowo – słowem, „autentycznie”, jak ujmowali to egzystencjaliści. Nie polegało to jednak, jak można byłoby sądzić, na takim czy innym rozpasaniu lub choćby ekstrawagancji, lecz na zupełnie czymś innym. Z jednej strony, na nieumiarkowanym rozpolitykowaniu, na nieustannym byciu w opozycji do czegoś, na buncie i proteście, na ogół jednak nie zanadto kosztownym, przeciwnie, raczej przynoszącym profity i – strasznie hałaśliwym. Z drugiej zaś strony, na nieustannej, nie cofającej się przed niczym autoanalizie, na poddawaniu wszelkich przeżyć, pragnień i reakcji intelektualnej krytyce, a następnie na ich psychologicznej i filozoficznej interpretacji. Tak przynajmniej to wyglądało. Czytając te opasłe, wielosłowne tomiszcza, można było przypuszczać, iż Simone de Beauvoir od najwcześniejszego dzieciństwa żyła w stanie permanentnej autowiwisekcji, że traktując samą siebie jak badany obiekt, nie odrywała od siebie wewnętrznego oka i co spostrzegła, to zaraz notowała.
Co frapowało w tym wszystkim Madame? Czy literatura ta pociągała ją, czy odpychała? Czy osobowość, poglądy oraz sposób myślenia i pisania autorki Cudzej krwi były jej bliskie, czy obce? Czy wybór tematu pracy wynikał z aprobaty, podziwu, „powinowactwa duszy”, czy może wręcz przeciwnie, z zasadniczej niezgody, z repulsji, z irytacji? Bądź co bądź, Madame była dyrektorem socjalistycznej szkoły, mało więc prawdopodobne, by twórczość połowicy – nieformalnej wprawdzie – autora Mètre et le néant [24] mogła budzić jej sympatię, a co dopiero – aprobatę. Albowiem ta oświecona Egeria intelektualnego i artystycznego Paryża lat czterdziestych i pięćdziesiątych, jakkolwiek mocno stała na lewicy, jakkolwiek piła z ust francuskim komunistom i marzyła o rewolucji światowej oraz popierała, gdzie tylko się dało,,ruchy narodowo-wyzwoleńcze”, była jednak związana z egzystencjalizmem. Tymczasem egzystencjalizm, z punktu widzenia marksizmu, był doktryną „nihilistyczną”, „z gruntu burżuazyjną”, a nawet… „faszyzującą” (jako że jego współtwórcą był Martin Heidegger! – „prawa ręka Hitlera w nazistowskim szkolnictwie wyższym”). I marksizm, „jedyny system prawdziwie naukowy”, dawno już i z dziecinną łatwością rozprawił się z tą „pseudofilozofią”, obnażając jej intelektualną nędzę i moralną zgniliznę. Niemniej, jak to z chwastami bywa, pieniła się ona dalej i truła ludzkie umysły. Toteż w dalszym ciągu należało dawać jej odpór.
Po pięćdziesiątym szóstym zwalczanie egzystencjalizmu przybrało nową formę. O ile w okresie zimnej wojny był on po prostu tabu, o tyle wraz z „odwilżą” pozwolono mu się pokazać i przemówić własnym głosem, głównie jednak w tym celu, aby go kąsać i chłostać, piętnować i ośmieszać. Wymagał tego przynajmniej oficjalny rytuał i tak się właśnie działo w rozlicznych publikacjach, na sesjach naukowych i na łamach czasopism. Cóż więc dopiero mówić o pracy magisterskiej, pisanej w dodatku pod kierunkiem docenta o tak złowieszczym, a zarazem… wieloznacznym nazwisku!
Surowa-Léger! Kobieta skoligacona z burżuazyjną Francją! Najpewniej przez mężczyznę, którego poślubiła… A więc na pewno zainteresowana wyjazdami na Zachód. A zatem ideowo – nieposzlakowana, a w każdym razie – ostrożna. Już ona dopilnowała, by „wyzwolona kobieta” legendarnej Simony okazała się „błędnie” albo, w najlepszym razie, „pozornie” wyzwolona!
– Czy mógłbym skontaktować się jakoś z panią docent Surową-Leger? – spytałem, unosząc głowę znad skryptu.
– Pani docent Léger – Najważniejsza w sposób niezwykle naturalny pominęła pierwszy człon nazwiska promotorki Madame, co wydało mi się znaczące – dawno już nie pracuje na uniwersytecie.
– Przeszła do Akademii? – nadałem swemu pytaniu ton najgłębszej powagi.
– W ogóle nie ma jej w kraju – wyjaśniła druga sekretarka. – Pięć lat temu wyjechała do Francji. Na stałe.
– Ach tak… – westchnąłem, a w głowie aż zawrzało mi od dalszych spekulacji.
Wyjechała! Na stałe! Została na Zachodzie! To brzmiało jak złowieszcze zaklęcie. Ktoś, kto wyjeżdżał na Zachód i nie powracał stamtąd, był „zdrajcą” lub „renegatem” albo, w najlepszym razie, „człowiekiem bez charakteru”, który połaszczył się na błyskotki – na ciuchy i kosmetyki, na auta i nocne lokale – słowem, którego uwiódł haniebny konsumpcjonizm. Oczywiście, docent Léger wyjechała najpewniej w ślad za mężem-Francuzem, czy jednak nie było to przez nią cynicznie zaplanowane? Czy Magdalena Surowa, wychodząc za pana Léger, robiła to z miłości lub przynajmniej z powodu wspólnych zainteresowań zawodowych, czy też wyłącznie po to, aby prędzej czy później znaleźć się na Zachodzie? A zresztą, wszystko jedno! Najważniejsze, kim była, nim wyfrunęła z Polski. Ideową marksistką, krytycznie nastawioną do egzystencjalizmu i innych nowinek z Zachodu? A może całkiem przeciwnie? Może to właśnie marksizm mierził panią Léger, egzystencjalizm zaś i inne formy „dekadencji” Zachodu budziły jej uznanie, a nawet nabożny zachwyt?