Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Od tego, jak rzecz się miała, zależało znaczenie końcowej oceny Madame. Co kryło się za tą piątką? Druzgocąca krytyka autorki Drugiej płci, czy wzorowe ujęcie jej poglądów i myśli? A może sztuka mimikry: pławienie się z lubością w zakazanych ideach pod maską krytyki pozornej, robionej wyłącznie na pokaz?

Ba, lecz jak tu dojść do tego!

– W jaki sposób mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach? – wskazałem ruchem głowy na otwartą stronicę.

– To znaczy o kim, konkretnie? – w tonie Najważniejszej pojawił się wyraźnie cień zniecierpliwienia.

Już chciałem powiedzieć „No, na przykład, o pani…” i tu wymienić nazwisko Madame, ale ugryzłem się w język i postąpiłem inaczej. Niedbałym ruchem przerzuciłem kartki skoroszytu, chcąc stworzyć wrażenie, że jest mi obojętne, na kogo padnie wybór, w istocie zaś celując z powrotem na rocznik „59”, i znów zatrzymawszy się na nim, bąknąłem obojętnie:

– No, powiedzmy, o tych… Rocznik „59”.

– Pięćdziesiąt dziewięć, powiadasz – druga sekretarka powtórzyła za mną jak echo, po czym podniosła się z miejsca, podeszła do mnie i spojrzała na listę nazwisk. – Kogo my tutaj mamy?

Znów byłem o krok od tego, aby podsunąć jej przykład, lecz znowu się powstrzymałem. Tymczasem druga sekretarka sunęła wskazującym palcem po kolumnie nazwisk.

– Proszę bardzo! – powiedziała nagle radosnym głosem, zatrzymując się przy kimś, gdzieś w połowie listy. – Pan doktor Monteń. Jest teraz u nas wykładowcą w katedrze literatury XVII wieku. Wprost idealna osoba na wszystkie twoje problemy.

Pan doktor Monteń… Monteń!… Ależ tak się nazywał mój górski cicerone, z którym chodziłem w Tatry – ów alpinista starej daty, przedwojenny przyjaciel rodziców.

Czyżby ten, na którym spoczywał teraz wskazujący palec drugiej sekretarki, absolwent romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego z 1959 roku o rzadkim zestawie imion Jerzy Bonawentura, miał z tamtym coś wspólnego? Był jakimś jego krewnym, a może nawet – synem?

Że Alpinista miał syna, tego byłem świadomy, lecz jak ów syn miał na imię, ile lat sobie liczył i czym się w życiu zajmował, nie miałem bladego pojęcia. Jakoś nie było nigdy o tym mowy i nigdy go nie spotkałem. Obecnie, podniecony perspektywą niezwykłego zbiegu okoliczności, który w mojej sytuacji mógłby się okazać nieoceniony, zacząłem na gwałt obliczać, czy w ogóle jest to możliwe.

Było, i to jak najbardziej! Mój dostojny opiekun, gdy zabierał mnie w Tatry, dobiegał sześćdziesiątki, z powodzeniem więc mógł mieć syna w wieku trzydziestu dwóch lat. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zyskać potwierdzenie.

– Syn pana profesora Konstantego Montenia? – poszedłem na pełną blagę (mój tatrzański przewodnik nie miał tego tytułu).

– Profesora Montenia?!- zdziwiła się Najważniejsza. – Nic o tym nie słyszałam.

– No, jak to? – brnąłem odważnie, wiedząc do czego zmierzam. – Tego znanego geologa, a przy tym słynnego alpinisty.

– Nic mi o tym nie jest wiadomo – wzruszyła ramionami i spojrzała pytająco na drugą sekretarkę, która z kolei wybałuszyła oczy i wykrzywiła twarz w grymasie oznaczającym, że również nic nie słyszała.

– No, mniejsza z tym – zagrałem z pokerową twarzą. – Choć właściwie można to łatwo sprawdzić.

– Można po prostu zapytać – powiedziała druga sekretarka, dając mi intonacją do zrozumienia, że skoro z jakichś powodów jest to dla mnie ważne, winienem się zwrócić z tą kwestią bezpośrednio do pana doktora.

– Po co od razu pytać… – uśmiechnąłem się skromnie. – To byłoby natręctwo. Wystarczy sprawdzić imię.

– Jakie imię?! – Najważniejsza z coraz większym trudem panowała nad zniecierpliwieniem.

– Ojca doktora Montenia – wyjaśniłem łagodnie. – Jeśli nazywa się Konstanty, to na pewno to ten. To nie tak częste imię.

– No, ale gdzie niby miałybyśmy to sprawdzić? – druga sekretarka również nie ukrywała zniecierpliwienia.

– Czyżby nie było tu żadnej dokumentacji? – wyraziłem zdziwienie. – Przecież imię ojca trzeba u nas podawać w najgłupszym kwestionariuszu.

– Trzeba by zadzwonić do kadr… – powiedziała druga sekretarka ni to do siebie, ni to do swojej przełożonej.

– O, właśnie! – podchwyciłem, uwydatniając głosem łatwość tego zadania.

– No dobrze, ale co to ma do rzeczy? – zirytowała się wreszcie Najważniejsza. – O co w tym wszystkim chodzi? Jakie to ma znaczenie, czy doktor Monteń jest, czy nie jest synem jakiegoś profesora?

– O, ma! I to kolosalne! – westchnąłem zagadkowo. – Nawet nie zdaje pani sobie sprawy, jak wiele od tego zależy!

Najważniejsza potrząsnęła nerwowo głową na znak, że trzeba być chyba aniołem, żeby ze mną wytrzymać, po czym sięgnęła energicznie po słuchawkę telefonu i wykręciła kilka cyfr.

– To znowu ja, z dziekanatu – przedstawiła się, gdy ktoś z drugiej strony odebrał. – Moglibyście mi sprawdzić imię doktora Montenia…

– Ojca doktora Montenia! – syknąłem zdesperowany.

– To znaczy, chciałam powiedzieć: ojca doktora Montenia – zabębniła ze złością palcami w blat biurka, po czym zaległa cisza, a ja przymknąłem powieki i zacisnąłem kciuki. – Dziękuję, dziękuję bardzo – znów usłyszałem jej głos i trzask odkładanej słuchawki. – Tak, ma na imię Konstanty. I to jest ostatnia rzecz, którą dla ciebie dziś robię. My tutaj pracujemy.

– Doprawdy, nie wiem, jak pani dziękować! – zerwałem się z miejsca i pocałowałem ją w rękę. – I pani również – poskoczyłem ku drugiej sekretarce. – A teraz już nie przeszkadzam, już mnie nie ma, już nie ma! – dopadłem drzwi jednym susem. -Au revoir, mesdames!

Kiedy puszczałem klamkę, stojąc na korytarzu, mych uszu doszedł jeszcze stłumiony głos Najważniejszej:

– Boże, co za dziwadło! Jaki czort go tu nasłał!

9. Dzwonię dzisiaj do pana w nietypowej sprawie

Zająwszy mój ulubiony kącik przy tylnych drzwiach autobusu, stanąwszy tam, jak zwykle, plecami w kierunku jazdy (by nie mieć przed oczami tłoczących się pasażerów, lecz – poprzez tylną szybę – perspektywę ulicy), zacząłem porządkować w głowie wyniesione łupy.

Rzecz, która wyszła na końcu wizyty w dziekanacie – że ktoś z roku Madame, ktoś kto z nią razem studiował, jest prawie na pewno synem mojego Alpinisty – przyćmiła w znacznym stopniu pozostałe trofea, jak data urodzenia czy tytuł dysertacji. Czymże bowiem były owe suche, urzędowe dane wobec soczystej wiedzy czerpanej prosto z życia, jaką z pewnością posiadał pan Jerzy Bonawentura, do którego wspaniałomyślny los otwierał mi oto drogę? W najlepszym razie – namiastką.

Tak, ale otwarta droga do bogatego źródła – to tylko dana mi szansa. Trudno przecież założyć, że syn pana Konstantego na samo moje nazwisko albo na sam mój widok zacznie jak nakręcony mówić, co wie o Madame. To trzeba dopiero wywołać. No właśnie, ale jak? Przecież nie zapytaniem wprost! – Że znów będę musiał coś grać, to było dla mnie jasne. Na razie jednak nie świtało mi nawet, jaka to będzie komedia. Jedyne, co wiedziałem, to że początek akcji wiedzie przez Alpinistę.

Wieczorem, po kolacji, gdy rodzice w stołowym słuchali „Wolnej Europy”, wyniosłem stamtąd telefon (że niby nie chcę przeszkadzać), podłączyłem go w swoim pokoju i zamknąwszy za sobą wszelkie możliwe drzwi, wykręciłem znajomy numer do pana Konstantego.

– Dzwonię dzisiaj do pana w nietypowej sprawie – przystąpiłem do rzeczy po wymianie wstępnych grzeczności.

– Słucham, w czym mogę ci pomóc?

Nawet jeszcze w tej chwili nie miałem jasności, jakie wybrać „otwarcie”. Rozsądek nakazywał, aby mimo wszystko upewnić się na początku, czy drogocenny doktor z wydziału romanistyki rzeczywiście jest synem mojego rozmówcy. Poszedłem jednak na wariant nieco śmielszy.

– Pan Jerzy dalej pracuje na uniwersytecie… – spytałem w oznajmującym trybie, jakbym nawiązywał do czegoś, co było mi wiadome.

– Pan Jerzy? – powtórzył zdziwiony. Struchlałem. Więc jednak nie! Cóż za fatalny traf!

– No, pana syn – wybąkałem, z trudem panując nad głosem.

– Ach, chodzi ci o Jerzyka! – Odetchnąłem z ulgą, a on kontynuował: – Nazwałeś go tak poważnie, że aż nie zrozumiałem, o kogo może ci chodzić. Oczywiście, uczy dalej w tej szkółce.

– W szkółce? – znowu poczułem niepokój.

– No a czymże jest dzisiaj ten cały uniwersytet, jak nie najzwyklejszą freblówką! To nawet nie gimnazjum! Uniwersytet to był przed wojną. A teraz… ech, szkoda gadać!

– Poważnie, tak niski jest poziom? – uderzyłem w ton troski.

– Mówię ci, szkoda słów.

– Dobrze, że pan mi to mówi, bo dzwonię poniekąd w tej sprawie. Jak pan, być może, pamięta, kończę w tym roku szkołę i oto nadszedł czas wyboru kierunku studiów. Otóż myślę ostatnio o filologii romańskiej. Ale mam wątpliwości. Waham się, krótko mówiąc. Przyszło mi więc do głowy, że pan Jerzyk – wprowadziłem skwapliwie poznane przed chwilą zdrobnienie – jako wykładowca, a zwłaszcza jako absolwent tego słynnego wydziału, mógłby mi służyć radą. Sądzi pan, że jest to możliwe?

– Rzekłbym, że nawet wskazane – powiedział sardonicznie.

– To świetnie. Z góry dziękuję. Tylko jeszcze jedno… – zawiesiłem głos.

– Tak?

– Prosiłbym o dyskrecję. Zwłaszcza wobec rodziców. Moje humanistyczne mrzonki szalenie ich denerwują. Chcieliby, żebym zdawał na jakiś wydział „ścisły”.

– Po prawdzie, mają rację.

– Wiem, że pan z nimi trzyma, niemniej bardzo bym prosił…

– Zgoda, nie powiem im. Uprzedzam cię jednak lojalnie, że zrobię, co w mojej mocy, aby cię Jerzyk zniechęcił. Zresztą, nie będę musiał specjalnie się wysilać. I tak to zrobi, beze mnie. Ma jak najgorszą opinię o całym tym interesie.

– Wysłucham jego zdania z największą uwagą. I wezmę to sobie do serca. Sądzę, że ważną rolę w podjęciu przeze mnie decyzji mogą odegrać wspomnienia z okresu jego studiów. To dla mnie jest bardzo ważne, poniekąd decydujące. A zatem, kiedy i gdzie?

– Jerzyk w następną niedzielę przychodzi do mnie na obiad. Przyjdź, powiedzmy, o piątej. Będzie do twej dyspozycji.

18
{"b":"87923","o":1}