Nie, gorzka ironia przeznaczenia polegała na tym, iż tuż za przewróconą na bok ciężarówko, sterczał kikut wyschniętej, dawno już umarłej jabłoni. Wokół tej jabłoni ziemia była dziwnie spulchniona i wybrzuszona w czterech miejscach. Zupełnie, jakby ktoś wykopał niedawno cztery świeże groby, usypując z nich niewielkie kopczyki…
119
Blaine wyzuty z sił niczym chory na tężyczkę, pakował swoje dwadzieścia tysięcy kapsli do wora. Ochłap siedział z kuprem na ziemi i spoglądał na swojego pana. Miał dziwne wrażenie, że pomimo „pięknej” pogody, otacza go jakaś niepokojąca, złośliwa mgła gęstniejąca z każdą chwilą.
Naturalnie pod wpływem choroby popromiennej, wzrok Ochłapa pogarszał się. Słuch – tak jak wspominaliśmy wcześniej – był jednak na tyle ostry i wyczulony, że kiedy pierwszy z czterech usypanych pod wyschniętą jabłonią kopczyków, poruszył się, pies nadstawił uszu i zaalarmował swojego pana.
Pod wpływem ustawicznego, niekończącego się lamentowania Ochłapa, Blaine wyległ na zewnątrz. Z ramienia zwisał mu brezentowy plecak, zaś trzymany w ręce parciany wór z konopi (skąd na pustyni zjedzonej przez atom wytrzaśnięto konopny worek!?) wyginał się do dołu pod naporem wyściełającej go od wewnątrz zawartości.
Pierwszy radskorpion zaczajał się właśnie na swoją ofiarę od niewidocznej strony maski ciężarówki.
120
- Ochłap, na siedem piekieł! Co się stało?! Oszczędzaj energię. Przecież…
Jednak Ochłap rozszczekał się teraz na dobre. Warczał, kąsał powietrze, a resztki porastającej go sierści postawił na sztorc, jakby przez jego ciało przepływała wysoka wiązka energii elektrycznej.
Blaine zreflektował się w porę, uznając, że coś jest bardzo nie tak. Chwycił Pogromcę Arbuzów i skierował lufę w stronę dachu (czyli tak jakby bakburty leżącej na boku ciężarówki).
Kiedy w polu widzenia ujrzał szarżującego północnoamerykańskiego skorpiona cesarskiego, odruchowo pociągnął za spust.
Pięciokrotnie.
Bang-bang-bang-bang-bang!
Wewnątrz przyczepy rozszedł się zapach bezdymnego prochu strzelniczego. Kleszcze brązowego porośniętego niczym ghule drewnem, chityną radskorpiona podrygiwały jeszcze przez chwilę za sprawą pośmiertnych spazmów nerwowych.
Odrażające, wzdrygające klekotanie przeszywało powietrze. Łeb potwora, dzięki Bogu, zamienił się w wyglądającą jak ścięty budyń waniliowy papkę.
Blaine odetchnął z ulgą. Za sprawą odrzutu bolały go ręce i stawy łokciowe. Od kiedy opuścili to zafajdane Bakersfield, bolało go prawie wszystko, łącznie z pieprzonymi paznokciami i włosami.
Ochłap ujadał dalej.
Blaine ostrożnie wyszedł na zewnątrz i stanął mocno się opierając na spękanym, przypominającym wysuszoną glinę piasku.
Trzy pozostałe kopczyki zaczęły drgać, a żądne zemsty za Królową Matkę radskorpiony, jeden po drugim otaczały wykopyrtnięty pojazd.
Blaine, który pomimo znalezienia niewyobrażalnej wręcz fortuny, miał tego dnia obrzydliwie zadziorny i po prostu zły humor, posłał je wszystkie z powrotem tam, skąd przyszły.
Kiedy trzy masywne, wyglądające jak krewetki giganty maszkary leżały do góry nogami, podrygując konwulsyjnie swoimi podgiętymi do środka odnóżami, Blaine osunął się na ziemię i oddychając ciężko w cieniu ciężarówki, poczuł się bardzo, bardzo zmęczony, zaś świat, cóż świat zdawał się być już bardziej efemerycznym snem, niż twardą, fizyczną rzeczywistością…
Rozdział 11
Krypta 13
120
Blaine i Ochłap umierali. Dziesięciodniowa wędrówka zajęła im nieco ponad trzy tygodnie. Były to najstraszniejsze trzy tygodnie w ich życiu, kiedy za sprawą promieniowania zostali zmuszeni do wyszukiwania dziur, rozpadlin i nor za dnia, zaś podczas osłaniającej ich nocy, próbowali nadrabiać stracony czas.
Ostatnie pięć dni było istną tragedią. Ochłap stracił prawie całą sierść, przypominając teraz bardziej kanadyjskiego kota bezwłosego, niż psa. Oczy zaszły mu bielmem. Praktycznie nic już nie widział, a język spuchł i pokrył się pękającymi, żółtymi wrzodami, z których sączyła się karmazynowa ropa. Z każdego otworu jego ciała płynęła krew. Blaine uporczywie faszerował psa środkami leczniczymi.
Chłopak czuł się nieco lepiej. Jego wzrok nie został uszkodzony, ale język nie wyglądał lepiej niż ten należący do czworonożnego towarzysza. Skaza krwotoczna osiągnęła swoje apogeum dwa dni temu i teraz Blaine wyglądał jakby pokąsało go stado nienażartych pluskiew. Od stóp do głów pokryty był małymi wiśniowymi kropeczkami.
Niewiele go to jednak obchodziło.
Nic go już za wiele nie obchodziło. Pod wpływem dojmującego bólu, zmęczenia i braku sił, porzucił większość swojego ekwipunku. Dwadzieścia tysięcy pobrzękujących kapsli zostawił na środku pustyni i nawet nie zadał sobie trudu, by oznaczyć lokalizację w swoim Pipku.
Po prostu wypuścił wór z ręki i nie oglądając się za siebie, parł naprzód.
Jedyne, co mu pozostało, to Pogromca Arbuzów, woda, resztki jedzenia i Stimpaki.
Chociaż właściwie nie do końca. Stimpaki były na wykończeniu. Ostatnie dwa czekały na najczarniejszą z najczarniejszych godzin.
Godzina ta właśnie nadeszła. Jak na ironię, kilka tygodni temu, kiedy Blaine Kelly opuszczał Kryptę 13, godzina siódma zero dwie rano również wydawała mu się najgorszą chwilą ze wszystkich chwil w jego krótkim na swój sposób życiu.
Jaskinia wydrążona niegdyś przez potężne machiny wiertnicze firmy Vault-Tec prowadziła w głąb jednej z licznych gór masywu Coast Ranges. Wnętrze pieczary było ciemne, chłodne i wilgotne. Zaraz za nim czekała gródź Krypty.
Dom.
Tam na pewno uzyskają pomoc. W środku mieszkają dobrzy ludzie. Dobrzy… ludzie… Jeśli tylko uda im się doczołgać do środka, oficer dyżurny strzegący wejścia pośle po sanitariuszy, a ci zabiorą Blaina i Ochłapa do najlepiej na świecie wyposażonego gabinetu medycznego i z prędkością wystrzeliwującego z gwiazdy fotonu, podłączą ich obu do przypominającego olej z wątroby dorsza strumienia antyradów.
Blaine przetarł ręką spocone czoło. Zachwiał się i gdyby nie znajdująca tuż obok ściana pieczary, bez wątpienia wyrżnąłby twarzą na ziemię, a coś podpowiadało mu, że jeśli tylko upadnie, nigdy już nie wstanie.
Mechanicznie, instynktownie, otumaniony i odurzony pożerającym jego ciało od środka promieniowaniem, sięgnął do torby i wyjął z niej dwa ostatnie Stimpaki na czarną godzinę.
Ochłap chwiał się tuż przy nodze pana. Pies przeczuwał, że umiera i w tej ostatniej chwili chciał być jak najbliżej drugiej istoty - mogącej zapewnić mu odrobinę wsparcia i bezpieczeństwa.
- Chodź, piesku. Nie będzie bolało.
Ochłap sprawiał wrażenie, jakby nawet nie zauważył, iż Blaine wstrzyknął mu w kuper zawartość strzykawki.
- Teraz… dla mnie.
Chwiejąc się na nogach, walcząc z katastrofalnymi wręcz zawrotami głowy, Blaine załadował sobie zawartość Stima prosto w wystający przy szyi mięsień czworoboczny, po czym upuścił pustą strzykawkę na ziemię i raz jeszcze znajdując oparcie w zimnej, kamiennej ścianie, zwymiotował niespodziewanie żółcią.
Bezwiednie, stróżka czerwonego kału spłynęła mu po wewnętrznej stronie ud.
Ocierając rzygowiny ręką, smagnął psa palcami za opuszczone uszy i zagłębił się w ciemność jaskini.
Krok za krokiem, niczym zbliżający się do kresu swej wędrówki starzec, modlił się o dwie rzeczy.
Żeby tylko mój kod działał…
Oraz:
Żeby tylko nie było szczurów… proszę, Boże… tylko nie szczury…
121
Komputer uruchamiający mechanizm otwierania grodzi Krypty 13 był dokładnie w tym samym, miejscu, co ostatnio. Wisząca po przeciwnej stronie, obudowana w blaszany klosz żarówka pobłyskiwała migotliwym światłem. Wielka, potężna, wytłoczona „13” pyszniła się na stalowym włazie.
Tuż obok spoczywał rozkładający się szkielet Boba.