Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozpościerająca się przed nim jaskinia, do złudzenia przypominała tę, którą ujrzał za broniącą dostępu do Krypty 13 grodzią. Pamiętając o piekle, jakie przeżył w jej ciemnych, skalnych korytarzach, przez ciało Blaina przeszła fala wykręcających dreszczy. Kelly tłumaczył sobie, że to za sprawą napierającego na niego zimnego powietrza.

Jednak powietrze nie miało z tym niczego wspólnego. Gdzieś spośród gęstej czerni, dobyło się potworne mlaśnięcie…

198

Potworne mlaśnięcie bardzo szybko ustąpiło realnej wizji tego, co owo mlaśnięcie wydało. Przemierzający ciemne wnętrze jaskini, Blaine Kelly, kurczowo i mimowolnie zaciskał schowaną w kieszeni dłoń na kojącej kolbie wykonanej przez obcych broni. Zbliżając się w stronę nie zwracających na niego uwagi zwierząt, żałował, że nie posłuchał swojego pierwszego głosu rozsądku i nie rzucił tego wszystkiego w cholerę.

Tuż za załomem, tam gdzie mrok rozrzedzał się nieco za sprawą światła docierającego z końca wąskiego, prowadzącego na północ korytarza, trzy stworzenia zdawały się żerować na okrytych resztkami mięsa ludzkich szkieletach. Blaine szukał analogii, do której byłby je w stanie porównać, lecz pod wpływem kotłującego się w nim napięcia i przerażenia, nie odnalazł żadnej.

Przypuszczalnie, nawet gdyby Blaine Kelly znajdował się teraz w swoim niewielkim, przytulnym pokoiku na drugim piętrze chronionej przez górski masyw Coast Ranges Krypty 13, leżąc wieczorem na łóżku i zatapiając się w bezpiecznej, niegroźnej i porywającej lekturze książki o swoich własnych losach, nie byłby w stanie wiarygodnie opisać widzianych przez siebie samego stworzeń.

Jedno przypominało centaura: dawną, mitologiczną krzyżówkę konia z człowiekiem. Chociaż „zwierzę” (a i ten termin zdawał się wielce wymuszony) nie miało z koniem niczego wspólnego, to gdzieś spośród zwalistej, kłębiącej się w sobie, chaotycznie porośniętej i zespolonej masy mięsa, kończyn, głów, łbów, łap i wyglądających na zdeformowane, nowotworowe narośli, Blaine Kelly zdołał rozpoznać fragmenty ludzkich korpusów i twarzy. Stworzenie miało sześć przypominających odwrotnie nałożone, wygięte ludzkie ręce, łap i dwie szyje, na których jak na szypułkach kiełkowały głowy: psia i ludzka. Ta psia była łysa, porośnięta ludzką skórą, ale niewątpliwie należała niegdyś do przedstawiciela gatunków canidae (dzięki Bogu, że Ochłap nie musi tego oglądać!). Ludzka przypominała upiorne szczątki wykopane ze świeżego grobu. Oczy miała czerwone, a z pyska wystawały trzy wijące się kłącza, przypominające macki ośmiornicy. Całość bardzo podobna do mutujących potworów z filmu „Coś”, Carpentera.

Tuż obok, na wężowych, zwiniętych w „S” witkach, warowały dwa stwory, które do złudzenia przypominały obrośnięte mchem i farfoclami z nasion fasoli koniki morskie. Składały się praktycznie tylko z łba, pyska, czy czegoś na ich modłę. Wyglądał niczym owalny, jajowaty naleśnik, którego wewnętrzna tkanka tworzyła coś na kształt lejowatego, zapadającego się ku umiejscowionemu centralnie w środku otworowi gębowemu leja. Lej ten zasklepiał się, to rozwierał za sprawą okalającej go od góry fałdy skóry.

Pupile, bo tak określał te wyhodowane w kadziach z FEV potwory sam Mistrz, gromadziły się w jednym miejscu, zajmując swoimi gabarytami jakieś dwie trzecie wąskiego, zakręcającego przesmyku. Blaine spoglądał na nie z narastającym przerażeniem. Były to najdziksze i najbardziej zdeformowane, okaleczone twory promieniowania i wirusa, jakie do tej pory widział. Zastanawiał się, czy stworzenia te posiadają jakąkolwiek świadomość. Jeśli tak, współczuł tym, którymi niegdyś byli. Supermutanci i Ghule wyglądali przy nich jak wystawiane w rewii mody miss nastolatek modelki.

Powoli, nie chcąc niepotrzebnie zwracać uwagi i prowokować centaura i wisielców, Blaine Kelly przywarł do przeciwległej ściany i niczym stąpający po wąskim, skalnym gzymsie człowiek, począł przybliżać się do nich. Prawa, schowana w kieszeni dłoń szukała ukojenia w zimnym tworzywie obcych, lecz ukojenie to, im bliżej potworów znajdował się Blaine, tym bardziej odległe i niedoścignione zdawało się być.

Kiedy Blaine zaczął już prawie wierzyć, że uda mu się prześliznąć niepostrzeżenie, jeden z prężystych wisielców uniósł to, co wyglądało na łeb i kierując go do góry zaczął najwyraźniej węszyć. Przypominał nieco Ochłapa, który nie widząc zagrożenia, próbował wyczuć i zlokalizować je za pośrednictwem zapachów.

Dołączył do niego drugi. Potem centaur przerwał skubanie jakiś rozdętych, połamanych żeber i z zadziwiającą szybkością odwrócił dwie głowy, spoglądając w stronę odzianego w purpurową szatę chłopaka.

Psi pysk łypał na niego czerwonymi oczyma. Ludzki natomiast wydawał jakieś osobliwe, zatrważające syki. Trzy czerwone, wijące się macki przypominały rozgrzewające się bicze.

Blaine przełknął ślinę. Nagle poczuł potężną potrzebę naciśnięcia za spust. Wątpił, by udało mu się zareagować na tyle szybko, by wyciągnąć broń i wymierzyć nią w trzy znajdujące się w odległości półtora metra potwory.

Najprawdopodobniej nie. Jakiś desperacki, rozhisteryzowany głos wewnętrznej autodestrukcji krzyczał, że nie tylko nie będzie miał na to czasu, ale w dodatku potwory okażą się odporne na niszczycielską siłę promienia i kiedy przeszywane raz po raz ślepakami, rzucą się na niego, w jakiś makabryczny i niepojęty sposób zarażą go swoim jadem, rozpuszczą wnętrzności, a on na wieczność dołączy do nich i będzie żerował tu, w ciemności jaskini, pamiętając kim był i mając świadomość tego, kim jest teraz.

Jeden z wisielców podpełzł w jego stronę. Zdawało się, że lada moment zaatakuje, acz ruchy jak każdy drapieżnik miał spokojne i nie zdradzające agresji. Kiedy sparaliżowany Blaine niemalże osuwał się wzdłuż skalnej ściany, wszystkie trzy stwory napięły się w sobie, uniosły pyski i oddaliły się pozostawiając mu wolne przejście.

Jeżeli istniała jedna rzecz, której Blaine Kelly nauczył się w świecie zewnętrznym, to niewątpliwie było to wykorzystywanie okazji. Czym prędzej podwinął poły fioletowej „kiecki” i podskakując na skalistym podłożu, rzucił się pędem w stronę docierającego z końca korytarza światła.

Co zważywszy na relację ofiara-drapieżnik, było niezwykle nierozważne.

Szczęśliwie nic się nie stało.

Za kolejnym załomem, tam, gdzie naturalne podłoże jaskini przekształcało się ostro i gwałtownie w kamienne płyty, znajdowało się wejście do umiejscowionej pod Katedrą Krypty. Główna gródź pozostawała otwarta, a jasne, syntetyczne światło dobywające się z podwieszonych pod sufitem jarzeniówek, nasuwało skojarzenie z niebańską wręcz bramą.

To wrażenie psuło jednak dwóch zielonych Supermutantów stojących na warcie. Obaj byli zwyczajnymi żołnierzami, nie zaś Mrocznymi. Świadczyły o tym ich toporne rysy twarzy, wielkie płaskie nosy, mocno zarysowane szczęki wieśniaków i szerokie czoła opadające na oczy niczym fałdy mongoidalne.

Obaj trzymali w wielkich łapach broń. Miotacz płomieni, jak zdołał ocenić Blaine i rusznicę laserową. Obaj również szczerzyli zęby śmiejąc się w najlepsze. Przypominali dziecięce urwisy, które wycięły właśnie koledze bardzo groźny i tym samym zabawny dowcip.

- Cha, cha, cha! Głupie dziecię, boi się Pupili. Cha, cha, cha!

Drugi zawtórował pierwszemu, wskazując na Blaina palcem. Wyraz jego twarzy świadczył o inteligencji nieprzekraczającej sześćdziesięciu dwóch jednostek.

- Głupie! Dzieci boją się Pupili, a Pupile niegroźne! Jeść z ręki. Samy często karmić Pupile, nie, Tomy?

Tomy przytaknął klepiąc się po brzuchu i kiwając głową, jakby właśnie usłyszał bardzo trafne spostrzeżenie na jakimś międzynarodowym szczycie dotyczącym sytuacji zbrojeniowej.

Blaine Kelly uznał, że jeśli tylko da tym kretynom szansę, zaczną zadawać pytania. Musiał działać szybko. Jeżeli któryś pójdzie i spróbuje zweryfikować rozkazy wydane przez Morfeusza, może wyjść chryja. Coś mówiło Blainowi, że jeśli tylko dowiedzą się, co zrobił z Najwyższym Kapłanem i Puzonem, udowodnią mu, że Pupile, kiedy zachodzi taka potrzeba, potrafią jeść nie tylko z ręki, ale w całości z ręką i resztą ciała.

127
{"b":"571199","o":1}