Blaine miał cichą nadzieję, że nie idzie to w parze z inteligencją. Obawiał się jednak, że jest wręcz odwrotnie.
Mroczny odsunął się na bok, przytrzymując przy sobie osobiste mini działko. Dokładnie takie samo, jakie Blaine odstąpił na przechowania Nicole. Zastanawiał się, czy mutant też postanowił ochrzcić swojego pupila jakimś adekwatnym dla niego imieniem.
Np. Ludzka Zagłada, albo Śmierć Purpurowym.
Jeszcze lepiej: Penetrator, co w odniesieniu do seksualnych preferencji Jerry’ego, mogło być bardzo nieprzyjemne w skutkach.
Na szczęście Blaina nie spotkały żadne przykre niespodzianki. Nie spuszczający z niego oczu Mroczny, kiwnął ponaglająco głową. Blaine ruszył z tacą w górę, a kiedy znalazł się w jednej trzeciej wysokości schodów, usłyszał docierający z dołu, cichy, acz gromki rechot.
Wolał nie spoglądać na obsceniczne gesty, jakie wykonywał za nim wartownik.
192
Trzecie piętro strzeżone przez Mrocznych, stanowiło jednocześnie ostatni z mieszkalnych segmentów Katedry. Powyżej rozpościerało się już tylko poddasze ze spadzistym, pordzewiałym gontem. Kończyły się również schody, a na ich miejscu, ku górze, prowadziła metalowa drabinka o cienkich prętach i otaczającym ją pierścieniu (również z metalu). Blaine uznał, że gdyby jakimś zrządzeniem losu, przyszło mu uciekać na górę – co oczywiście było najbardziej absurdalnym rozwiązaniem, jakie przychodziło mu w tamtej chwili na myśl – to wrogowie musieliby wysłać za nim ludzi. Żaden Mroczny czy Supermutant, nie zmieściłby się w wąskim, utworzonym przez pręty tunelu okalającym drabinkę.
Dwaj wartownicy stojący przed masywnymi, zdobionymi złocistymi i lśniącymi w mroku ornamentami drzwiami, wpatrywali się w niego pustymi oczami w kolorze błękitu. Wyglądali tak samo, jak pierwszy ze spotkanych przez Blaina gigantów. Tak jak wtedy, Blaine Kelly uniósł tacę pobrzękując nią nieznacznie. Mroczni posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia, wymienili dwuznaczne uśmieszki i rozsunęli się nieco, umożliwiając chłopakowi dostęp do drzwi.
Blaine Kelly zrobił dwa kroki i stając twarzą w twarz z gładką drewnianą powierzchnią, puścił tacę prawą ręką i unosząc ją ku górze, zatrzymał się na moment przepełniony pełny przerażenia wahaniem.
Boże Przenajświętszy, mówił sam do siebie w swojej głowie, jak to na Siedem Piekieł szło? Trzy razy krótko, potem trzy razy wolno… nie, inaczej. Dwa razy wolno, potem krótko… też trzy…
Kurwa mać!
Spojrzał zza zakapturzonej twarzy z ukosa na stojącego po lewej stronie Mrocznego. Facet, a przynajmniej tak się Blainowi wydawało, wpatrywał się w niego bezustannie. Sapał dysząc ciężko, a jego kolosalna, naprężona klatka piersiowa rosła i zapadła się w sobie metodycznie. Blaine czuł docierający do jego nozdrzy, ostry sztynk potu.
Powodzenia, Blaine! Zapomniałeś najważniejszej rzeczy. Teraz spierdolisz, pukniesz nie tak, jak należy i Morfeusz też cię puknie… nie tak jak należy. Chociaż, jeśli mam być szczery, nie wydaje mi się, by miał zamiar zrobić to osobiście. Jeden z tych dwóch, zielonych pięknisiów dobierze ci si ę do tyłka, a jak z tobą skończy , będziesz wyglądał go rzej niż oni obaj razem wzięci.
Zamilcz, proszę, daj mi się skupić!
- Puzon – tęgi, spiżowy ton Mrocznego stojącego po prawej rozbrzmiał niczym pierwszy ze złowieszczych grzmotów, zapowiadających potężną nawałnicę – Wielki Kapłan czeka. Na twoim miejscu, nie kazałbym mu czekać ani sekundy dłużej!
Ten z lewej zaśmiał się, lecz pod srogim spojrzeniem kolegi, szybko zadławił się własnym śmiechem i przyjął nieco skruszoną minę.
Wiem, wiem! – żachnął się Kelly. Zastanawiam się po prostu, czy przyniosłem wszystko z kuchni – chciał wypowiedzieć powyższe słowa na głos, lecz w ostatniej chwili powstrzymała go świadomość różnicy w głosie jego i głosie Jerry’ego. Najbezpieczniej było zignorować kąśliwy komentarz. Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż taką właśnie taktykę obierał Puzon.
Przez moment zrobiło mu się go wielce żal.
No, powodzenia, Blaine! Zastanawiaj się do woli, ale coś mi mówi, że nic z tego nie będzie. Stuknij raz, a ja zajmę się resztą. To nie pierwszy czas, kiedy ratuję nam obu tyłek.
Blaine stuknął w drzwi. Odgłos grubego, rezonującego drewna wzmacnianego metalem rozszedł się po skrzydle, po czym dołączył do niego drugi i trzeci. Potem dłoń Blaina wykonała trzy ponowne stuknięcia, lecz każde w trzy sekundowym odstępie. Na sam koniec knykcie uderzyły jeszcze dwukrotnie. Szybko.
Zza oddzielających wnętrze kwatery Morfeusza drzwi, dobył się cienki, starczy głos nasuwający skojarzenia z bagiennym szczurem:
- Wejść!
Blaine Kelly nacisnął wolną ręką na klamkę i ochoczo spełnił rozkaz Wielkiego Kapłana. Na myśl o tym, iż dzisiejsza „randka”, będzie dla niego wyjątkowo rozczarowująca, zapragnął zanieść się maniakalnym śmiechem szaleńca.
Opanował się jednak zachowując rezon i wsunął dłoń do głębokiej kieszeni swojej purpurowej szaty.
193
Pokój Najwyższego Kapłana był niewielki, lecz urządzony z dworskim przepychem. Szerokie, dwuosobowe łóżko z futrzaną narzutą i miękkimi, zdobionymi frędzelkami poduszkami, znajdowało się w przeciwległym do wejścia rogu. Tuż obok, równie szerokie, panoramiczne okno umożliwiało podziwianie rozpościerającego się za nim widoku (teraz oczywiście szalejąca z oknem bezksiężycowa ciemność nie pozostawiała zbyt wielu wrażeń, ale…). Obok stało drewniane, wyglądające na wykonane z wiśniowego drewna, biurko w stylu kolonialnym z grubym, lakierowanym na lśniąco blatem i dodatkowymi, ustawionymi na krańcu szufladkami. Szufladki te nadawały meblowi charakteru sekretarzyka. Bogato wyposażona półka biblioteczna, pyszniła się na ścianie po prawej stronie Blaina.
Morfeusz siedział przygarbiony i gryzmolił coś nad swoim biurkiem. Przypominał nieco jednego z rzymskim imperatorów, który korzystając z osłony i spokoju rozsiewanego przez matkę złodziei (czyli nocy), nadrabiał zaległości trudnego dnia i czytając przelewał na papier swoje własne myśli.
Starszy, siwiejący facecik o cienkiej szyi i wygolonej z tyłu głowie. Purpurowy habit Najwyższego Kapłana wisiał na wieszaku obok biurka. Morfeusz miał na sobie puchowy szlafrok, pod nim zaś najpewniej piżamę.
Albo nic, pomyślał Blaine i wzdrygnął się wyobrażając sobie, co ten gryzoniowaty dziadyga musiał wyczyniać z biednym Puzonem.
- Połóż tacę na biurku i wskakuj do łóżka – głos Morfeusza był teraz cienki i skrzekliwy. Kapłan nie zadał sobie trudu, by odwrócić się w stronę domniemanego Jerry’ego. Machnął tylko wolną ręką dając do zrozumienia, że zaraz skończy i zajmie się tym, na co naprawdę ma ochotę. – Muszę dokończyć…
Bzzzt!
Blaine Kelly pociągnął za spust Blastera obcych. Wiązka pędzącego z niemożliwą do zarejestrowania przez oko prędkością, pomknęła z czerwonej, spiczastej antenki i jedynym dowodem na jej obecność, był efekt całkowitej anihilacji Najwyższego Kapłana.
Jasny błysk światła rozświetlił pomieszczenie. Słowa Morfeusza uwięzły w pustce i przepadły tam, gdzie zniknęła tworząca człowieka materia.
Miejsce przy biurku było puste. Blaine schował pistolet, odstawił tacę i najciszej jak to tylko możliwe, zajął się przeszukiwaniem szuflad.
Kiedy załatwił ostatnią, nie znajdując tego, po co przyszedł, zapragnął zakląć siarczyście pod nosem. Przez zaciśnięte usta wydobył się jednak tylko cichy syk, zaś wzrok coraz bardziej zdesperowanego Blaina, padł na wiszącą na wieszaku, purpurową szatę.
Rzucił się w jej kierunku, niczym dryfujący po oceanie rozbitek, któremu ktoś ciska przed nos grubą, konopną linę.
Jest, jest! Na Boga i Wszystkich Świętych, jest!
Mały, czarny symbol Dzieci Katedry mieścił się w dłoni chłopaka. Wykonano go z jakiegoś czarnego, lśniącego metalu, który do złudzenia przypominał obsydian. Być może był to nawet obsydian, ale to nie miało w tamtej chwili większego znaczenia dla Blaina. Jedyna istotna rzecz wynikała z faktu, że trzy podtrzymujące środek symbolu ramiona, można było przesuwać, a odpowiednia konfiguracja, tworzyła z nich prowadzący do Wewnętrznego Sanktuarium klucz.