Литмир - Электронная Библиотека

— Witam pana w imieniu prezydenta — powiedział tonem nieco uniżonym i zbliżywszy się do noszy uścisnął z szacunkiem dłoń Horsedealera.

John Mallet odłożył cygaro.

— Mogę się zgodzić na kandydaturę Daltona pod warunkiem, że jego zastępcą będzie Lett Cornick — powiedział głosem spokojnym, lecz zdecydowanym.

— A któż to taki ten Cornick? — zapytał Mellon. — Ja go nie znam.

— Ani ja — dorzucił David.

— Cornick odegrał poważną rolę w obaleniu Summersona — wyjaśnił Green. — To bliski współpracownik ministra Malleta. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że on to właśnie uwolnił obecnego prezydenta, gdy był uwięziony i skazany na śmierć…

— Zdaje się, że uwolnił i ciebie? — wtrącił David.

— Tak. A ściślej — jego ludzie. Sądzę, że Cornick w pełni zasługuje na zaufanie rządu. Chociaż nie ma przygotowania do trudnej funkcji wicedyrektora policji, uważam jego kandydaturę za godną poważnego rozważenia. Co sądzisz o tym, Bernardzie? — zwrócił się do Kruka, z którym w ciągu ostatniej nocy zdążył już przejść na „ty”.

— Sądzę, że… również Dalton nigdy nie był dyrektorem policji.

Zapanowała na chwilę cisza, jak gdyby w oczekiwaniu dalszych słów nowego prezydenta, którą przerwała dopiero uwaga Davida:

— Na stanowiskach kierowniczych fachowość nie jest najważniejsza. Jednak uważam za niezbędne obsadzenie średnich i niższych stanowisk ludźmi wykwalifikowanymi.

— I ja tak sądzę — kiwnął głową z aprobatą Mellon.

— Czyli proponują panowie przejęcie całego aparatu policyjnego w spadku po Godstonie? — sprecyzował Kruk.

— Powiedzmy, nie całego — zastrzegł się pośpiesznie David.

— Elementy zdemoralizowane przez Summersona, szczególnie znienawidzeni szpicle, brutale, łowcy łapówek, zausznicy Godstona i agenci — nadzorcy w zakładach — nie powinni wrócić do policji — rzekł Green. — Jednak wielu policjantów to ludzie karni, sprężyści, zdyscyplinowani, którzy jeśli znajdą się pod właściwym kierownictwem, będą z pełnym oddaniem pracować dla nowego rządu.

— Póki nie zjawi się inny… — dorzucił z ironią Mallet, otaczając się kłębami dymu.

— Dlatego trzeba, oprócz funkcjonariuszy starej policji, powołać również nowych ludzi — odparł natychmiast Green. — Byliby to ludzie moi i Mellona, jak również pańscy ludzie, panie Mallet. Sądzę, że zaraz potem można powołać czarną policję.

— Co ty pleciesz? — ofuknął go Mellon.

— Stworzenie policji murzyńskiej zostało już zatwierdzone przez prezydenta Kruka — powiedział spokojnie John, z satysfakcją obserwując piorunujące wrażenie, jakie wywierają jego słowa na Mellonie i Davidzie.

— Kiedy?

— Trzy dni temu. W czasie pierwszych starć, na godzinę przed wyłączeniem centralnego reaktora — wyjaśnił Roche.

— Ależ wówczas jeszcze Summerson był u władzy!

— To nie zmienia sytuacji — rzekł Bernard oschle. — Przyrzekłem czarnym wolność. Między innymi również prawo do własnej policji. Decyzja moja jest nieodwołalna.

Mellon zgasił gwałtownie papierosa i wstał z fotela. Twarz mu spąsowiała.

— Wobec tego nie mamy co tu dyskutować — wyrzucił z siebie ochryple. — Nie po to obalaliśmy Summersona, aby…

Ale Green nie pozwolił mu dokończyć.

— Uspokój się! Jeśli będziemy się obrażać wzajemnie na siebie — do niczego nie dojdziemy. Morgan tylko czeka, abyśmy zaczęli się kłócić. W warunkach wyjątkowych przyszły prezydent miał prawo dawać przyrzeczenia. I powinien je dotrzymać, choćby to chodziło o Murzynów. Przejdźmy lepiej do konkretów. Nie sądzę, aby prezydent miał zamiar powoływać policję murzyńską jako zupełnie oddzielny aparat. Raczej chyba będzie ona podlegać wybieranemu właśnie teraz dyrektorowi całej policji. Czy tak? — zwrócił się do Kruka.

Bernard skinął głową.

— No, na to w ostateczności można się zgodzić — rzekł Mellon siadając znów w fotelu. — W żadnym jednak przypadku nie można dawać czarnym broni do ręki.

— Niech i tak będzie — rzekł pojednawczo Kruk, unikając gniewnego spojrzenia Malleta. -Zresztą wszystkie szczegóły omówimy i ustalimy z Daltonem i Cornickiem, których kandydatury uważam za przyjęte.

Nie było sprzeciwu.

— Do organizowania policji trzeba przystąpić jeszcze dziś — ciągnął Bernard. — Musimy się śpieszyć, gdyż Morgan kategorycznie odmawia rozwiązania swych bojówek, dopóki inne grupy nie oddadzą broni. A przecież nie możemy liczyć tylko na straż prezydencką. Nieugięci zdadzą broń w ten sposób, iż do policji włączona będzie uzbrojona grupa, która zbierze następnie resztę broni od swych kolegów. To samo, sądzę, powinni zrobić ludzie Agro. Murzyni zdadzą broń na ręce Nieugiętych, którzy przekażą ją policji. Jutro rano zatelefonuję do Morgana. Zaproponuję mu, jak to uzgodniliśmy, stanowisko pierwszego wiceprezydenta i ustalę z nim sprawę złożenia broni i rozwiązania bojówek. Myślę, że wystarczy trzydniowy termin.

— A jeśli odmówi? — zapytał David.

— Nie widzę powodów. Wykazujemy maksimum dobrej woli.

— Sądzę, że dobrze będzie dać mu do zrozumienia, że jeśli nie rozwiąże bojówek, będziemy zmuszeni wydać z powrotem broń grupom Agro i Nieugiętych — zaproponował Dean. — A może nawet Murzynom…

— Murzynom? Wykluczone! — zaprotestował ostro Mellon. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Kruk podniósł słuchawkę.

— Horsedealer? Prosić!… Oczywiście!…

Po chwili w rozsuniętych drzwiach ukazała się pochylona postać filozofa. Prowadził go pod ramię Williams.

Poprzedniego dnia, gdy przywieziono Horsedealera do siedziby rządu, Kruk widział się z nim tylko przez krótką chwilę. Doktor Bradley po zbadaniu filozofa natychmiast zabrał go do kliniki.

Horsedealer jednak, nie mogąc znieść bezczynności, wytrzymał tam zaledwie półtora dnia. Nowa energia wstąpiła w jego wycieńczone chorobą i głodem ciało. Z godziny na godzinę wracały mu siły — pierzchły dolegliwości. Niemałe znaczenie miała seria zastrzyków i złożonych zabiegów lekarskich, jednak doktor Bradley zdawał sobie w pełni sprawę, że filozof nie tylko medycynie zawdzięcza szybki powrót do zdrowia.

Drugiego dnia odwiedził go w szpitalu Williams. Kruk przeprosił filozofa, że sam nie może przybyć, gdyż trwa właśnie niezmiernie ważna narada. Williams wyjaśnił, że mają być rozstrzygnięte sprawy zaproszenia Morgana do udziału w rządzie, organizacji policji i rozwiązania grup powstańczych oraz ostatecznie ustalony termin i skład delegacji, która ma odwiedzić tajemniczy statek międzygwiezdny przybyły z Ziemi.

Te wiadomości postawiły Horsedealera dosłownie na nogi. Nie zważając na protesty Bradleya i Williamsa postanowił natychmiast udać się do siedziby prezydenta.

Teraz, gdy stanął w progu gabinetu prezydenta Celestii i ujrzał wpatrzonych w siebie sześć par oczu, ogarnęło go uczucie niepokoju i zmieszania. Ale trwało to tylko krótką chwilę.

Bernard Kruk podszedł do Horsedealera z szeroko rozwartymi ramionami, objął go i ucałował serdecznie.

— Jakże się cieszę! — zawołał Green szczerze, ściskając dłonie filozofa.

Również David i Mellon przywitali się z Horsedealerem, jednak bardzo powściągliwie i zimno. Horsedealer nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż raczej krytycznie lustrują niezbyt dobrze dopasowane nowe ubranie filozofa, niż patrzą na niego.

Roche i Mallet przywitali^ się z Horsedealerem na końcu. John tylko położył mu dłoń na ramieniu i rzucił półgłosem krótkie, ale wymowne zdanie:

— Dobrze, że już jesteś…

Zasiedli w fotelach. Bernard pokrótce poinformował Horsedealera o dotychczasowych wynikach narady. Filozof słuchał w skupieniu, kiwając głową. Z wyrazu jego twarzy nie można było wyczytać, co myśli o postanowieniach rządu.

Gdy Kruk skończył, Horsedealer poprosił o głos.

— Przepraszam, że zamiast mówić o tym, co usłyszałem przed chwilą, odbiegnę nieco od tematu. Trudno zabierać głos w sprawach zasadniczych, nie znając wszystkich elementów, z których składa się nasza obecna sytuacja. Łatwo pomylić się w ocenie tej czy innej sprawy. Otóż chciałbym się dowiedzieć konkretnie z waszych ust, dlaczego Summerson z takim uporem dążył do zniszczenia owego niezwykłego statku z Towarzysza Słońca? Choć słyszałem już wiele fantastycznych plotek na temat wyglądu samej rakiety i zamieszkujących ją istot, jednak na to pytanie nigdzie nie znalazłem odpowiedzi. Przecież nie posądzam Summersona o taką naiwność, by wierzył w diabły. A jednak postawił wszystko na jedną kartę…

84
{"b":"247841","o":1}