Литмир - Электронная Библиотека

— Nie przypuszczam, aby to miało jakieś szczególne znaczenie — odrzekł niechętnie David. -W ostatnich miesiącach Summerson zdradzał wyraźnie objawy psychopatii. To był początek obłędu. Tak niezwykłe wydarzenie, jak pojawienie się rakiety z Towarzysza Słońca, było wstrząsem wyzwalającym kryzys. Łatwo wówczas o najabsurdalniejsze urojenia w rodzaju groźby zagłady świata przez diabły. Przebudowa miotacza była już tylko naturalną konsekwencją maniactwa.

— Prosta sprawa — dorzucił Mellon lekceważąco.

— Tak. Prosta sprawa — powtórzył Horsedealer. — Zbyt proste jest to wszystko, co pan powiedział, aby mogło być prawdziwe.

— Nie rozumiem. Przecież Summerson zdradza wyraźnie objawy choroby umysłowej.

— Teraz. W więzieniu — rzucił ironicznie Mallet.

— Chyba nie posądzacie mnie o sprzyjanie Summersonowi?! — oburzył się David. — Badał go doktor Roth.

— Niech się pan nie denerwuje — rzekł z uśmiechem Horsedealer. — Nie chodzi mi bynajmniej o wyjaśnienie, czy Summerson naprawdę zwariował, czy też tylko udaje wariata. O to niech martwią się sędziowie. Mnie interesuje istotna przyczyna przedstawiania ludzi zamieszkujących kolebkę ludzkości jako uosobienia zła i przewrotności. To sprawa wcale niebłaha!

— Chciałbym właśnie — podchwycił Kruk — aby pan, mistrzu, tym się zajął. Archiwum rządowe jest do pana dyspozycji.

Oczy filozofa jakby zwilgotniały. Patrzył dłuższą chwilę na młodego prezydenta, wreszcie powiedział cicho:

— Gdybyż Rosenthal dożył tej chwili…

— Archiwum nie rozproszy jednak wszystkich wątpliwości — odezwał się Green. — A przede wszystkim wymaga dłuższych badań. Tymczasem wyjaśnienie do końca, kim są przybysze z Towarzysza Słońca, to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Dlatego proponuję przyspieszyć termin naszej wyprawy.

— Czy ustalono już, kto weźmie w niej udział? — zapytał Horsedealer.

— W zasadzie… tak — odrzekł Kruk. — Panowie David, Green i Roche. Przewodniczyć delegacji będzie wiceprezydent David. Właśnie chcemy ustalić dzień wizyty.

— Proponuję, abyśmy wylecieli pojutrze rano — podjął Green. — Trzeba jak najszybciej położyć kres plotkom i domysłom. Są dowody, że pewnym ludziom zależy na rozpuszczaniu bardzo tendencyjnych wiadomości, które mają podważyć zaufanie do rządu.

Słowa Greena docierały z trudem do świadomości Horsedealera. Ogarnęło go okropne uczucie żalu, że Green, David i Roche polecą… a on zostanie… Zostanie i umrze zwyczajnie, jak jego ojciec i dziad, w nieświadomości spraw ogromnych i ciekawych, z myślą uwięzioną w kole kłamstw.

— W rakietce są, zdaje się. cztery miejsca? — zapytał, patrząc uparcie w oczy Bernarda.

— Tak. Cztery. Czyżby pan, mistrzu, chciał?…

— …polecieć do nich!… — dokończył z błyskiem w oczach filozof.

— Ale czy zdrowie panu na to pozwoli? — odezwał się Mellon.

— To jest oczywiste, że przestępstwem byłoby narażać pana na takie trudy — dorzucił David.

Filozof drżał o swoje szczęście, które zdało się przeciekać mu przez palce.

— O moje zdrowie się nie martwcie! — zawołał niemal opryskliwie.

Roche uruchomił pompy wtłaczające powietrze ze stacji rakiet do wnętrza Celestii. Gdy ciśnienie spadło niemal do zera, samoczynnie otwarła się brama oddzielająca śluzę od przestrzeni kosmicznej. Rakieta wypełzła powoli, zaczepiając się o dwa stalowe uchwyty umieszczone w płycie startowej. Naciśnięciem guzika Dean uruchomił płytę, która zaczęła się obracać w kierunku przeciwnym ruchowi wirowemu Celestii. Z chwilą gdy prędkości zrównały się — zniknęło przyśpieszenie wywołane rotacją sztucznego księżyca. Niebo zamarło w bezruchu — ogromny, czarny klosz nabijany złotymi gwoździami gwiazd.

— Zapnijcie dobrze pasy — przypomniał Dean. — Startujemy!

Ciszę panującą w ciasnej kabinie wypełnił wibrujący w uszach szum. Rakieta drgnęła i wolnym ruchem zsunęła się ze stalowej płyty.

Hałas wzmógł się. Uczuli gwałtowny nawrót wagi ciała — przyśpieszenie wywołane pracą silnika.

Po minucie silnik zgasł. Znowu wróciło wrażenie nieważkości. Maleńki pojazd kosmiczny leciał jednostajnym ruchem.

Roche, w hełmie pilota, pochylony nad pulpitem aparatury nawigacyjnej, manipulował pokrętłami i przyciskami.

— Halo, tu Roche! Tak! Widzę was na ekranie radarowym. W porządku. Tak! Za dwadzieścia minut… Włączycie oświetlenie?

Horsedealer z przejęciem wsłuchiwał się w słowa Deana.

A więc on rozmawia z NIMI! Oni czekają na nas!… ONI… ONI…

Dean umilkł i oparty nieruchomo o poręcz fotela zdawał się na coś wyczekiwać. Minuty wlokły się wolno. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Oto otwierał się przed nimi świat wielkiej przygody, tak wielkiej i niezwykłej, o jakiej nie marzył od pokoleń żaden mieszkaniec Celestii.

Nagle przez przezroczystą kopułę tuż przed siedzeniem pilota zajaśniało na czarnym niebie żółte światło. Roche poruszył się nerwowo w fotelu. — Halo! Tak! Jestem gotów! Włączam!

Silnik obrócił się o 180 stopni i z dyszy rakiety wystrzelił strumień rozżarzonych gazów. Odczuli lekki wstrząs i pojawiło się ciążenie.

Teraz sekundy płynęły szybko. Świecąca kula rosła w oczach, a czterej ludzie zamknięci w małym stateczku jak urzeczeni nie spuszczali z niej wzroku.

— Uwaga! Za kilka minut lądujemy! — oznajmił Roche i spojrzał w oczy filozofa, bo dobrze widział, że tylko oni dwaj myślą to samo…

Horsedealer patrzył prosto w światło, płynące łagodnym blaskiem z wypukłej powierzchni.

— Halo!… Tak! Jestem gotów! — rzucił znów Dean.

Świecący dotąd jednostajnie glob przygasł. Rakieta zatoczyła łuk i zbliżała się wolno tam, gdzie okrągły, jasno oświetlony, podobny do okna otwór świecił zielonkawym guzikiem na tle szarej powierzchni wielkiej kuli.

Astrobolid był coraz bliżej.

Dayid patrzył ze zdumieniem. Naraz zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.

— Patrzcie! Widzicie? A co to takiego? — wymamrotał.

— Śluza — rzucił krótko Dean.

— Ależ oni tam się poruszają. W wolnej przestrzeni bez skafandrów? — David był przerażony do najwyższego stopnia. — Przecież tam nie ma drzwi! A więc bez powietrza… Nie. Na to mnie nikt nie nabierze.

— Panie Roche, co to znaczy? — zaniepokoił się Green. Dean patrzył na Davida z uśmiechem.

— Nie ma powodu do obaw. Nic złego nam się nie stanie. Przed odlotem zapoznano mnie z tą techniczną nowością. Działanie śluzy zostało oparte na zupełnie innej zasadzie niż u nas. Nie ma metalowych drzwi. Pomieszczenie, w którym widzicie tych ludzi, jest oddzielone od kosmicznej pustki dwiema niewidzialnymi ścianami. Są to podobno jakieś pola o ogromnej sile, w których zakrzywiają się tory cząstek gazu. Po prostu odbijają się od pola jak od ściany. Jakiego rodzaju jest to pole, tego nie wiem. Fakt, że nie przepuszcza powietrza. Gdy będziemy lądować — najpierw usuną pierwsze pole, pozwalając nam wlecieć do stacji, potem uruchomią je znów, już z tyłu za nami, a zwolnią drugie, wyrównując w ten sposób ciśnienie.

Dayid prawie nie słuchał trzymając się kurczowo poręczy fotela. Stwierdził z przerażeniem, że są już wewnątrz długiej rury biegnącej w osi Astrobolidu.

Odczuli lekki zawrót głowy, potem pchnięcie. To potężne „łapy” pochwyciły rakietę nadając jej ruch obrotowy zgodnie z ruchem wirowym statku. Ciała ich znów stały się ważkie.

Młody mężczyzna podszedł do rakiety i dał znak ręką, że mogą wysiąść.

Dean nacisnął guzik i drzwiczki otwarły się. Wyskoczył zręcznie. Za nim wysunął się David w pozie bohatera pchającego się w paszczę bestii.

Potem opuścił rakietkę Green czujnie rzucając oczami na wszystkie strony.

Ostatni wysiadł Horsedealer. Nie mógł opanować wrażenia, że śni. Stał nieruchomo obok rakiety wpatrując się z przejęciem w twarze dwóch ludzi, którzy wyszli na ich powitanie.

— Pozwólcie tędy — odezwał się niemal kobiecym głosem jeden z gospodarzy. „Czyżby ten człowiek o subtelnych rysach nie był chłopcem, lecz dziewczyną? — zdziwił się w myślach filozof. -Podobny lekki, swobodny strój, podobne uczesanie… Widocznie dlatego nie spostrzegłem różnic…”

85
{"b":"247841","o":1}