— Stella znajduje się na rozdrożu uczuciowym — ciągnęła Kora. — Chciałaby lecieć z Sokolskim, a jednocześnie na pewno jest ciekawa zobaczyć Ziemię. Kiedy rozlecimy się w dwóch przeciwnych kierunkach, zacznie żyć myślą o planecie, której „egzotyczne” piękno z pewnością będzie coraz silniej wpływać na jej wyobraźnię. Wtedy znowu powinna zbliżyć się do ciebie. Nie trać nadziei, Ber.
— Gdybyśmy się pobrali — westchnął Kruk — najbardziej niezadowolony byłby Johnny. Odradzał mi małżeństwo ze Stellą przy każdej sposobności. Jest pod tym względem nieprzejednany.
— Cenię Malleta jako mądrego, dzielnego i uczciwego człowieka — odrzekła Kora — ale tu nie przyznaję mu racji. To zagadnienie ujmuje on nieco subiektywnie, z racji pogardy dla starego Summersona. A to już wkracza w dziedzinę wulgaryzowania problemu społecznego. Miał rację do chwili przewrotu. Teraz sytuacja się zmieniła. Stella jest bardzo młodziutka i będzie taka, jaką ją wychowa otoczenie. Nie wierzę, aby nie można było zbudować między wami trwałego pomostu. Wówczas różnica intelektualna zatrze się szybko. Proces ten ułatwi i przyśpieszy wasza stała łączność z Ziemią. Ziemia powinna was połączyć.
Kora umilkła. Bernard patrzył ciągle jeszcze w zamyśleniu w jej oczy, marząc o tym, jak za dwadzieścia lat wysiądzie z rakiety, czując pod stopami wysoką trawę, rosnącą bujnie w promieniach prawdziwego słońca, albo złoty piasek przemywany przypływami oceanu, który znał z telewizyjnej transmisji uroczystości święta morza u brzegów Florydy. Widział się w myśli już tam, na planecie ojczystej…
„Jaka ona szczęśliwa, że tam się urodziła, tam żyła”… — myślał o Korze.
Nie zazdrościł jej udziału w wyprawie odkrywczej. Pragnął ujrzeć Ziemię… Nawet dla Stelli nie zgodziłby się lecieć do Alfa Centauri.
— Chciałbym już tam być — powiedział cicho.
Epilog
W tej chwili było coś tak podniosłego, tak radosnego, a zarazem przejmującego, że nie potrafię tego wyrazić słowami. Chociaż przed nami jeszcze długie dwadzieścia lat lotu, choć Celestia wyruszyła dopiero w powrotną drogę i dzielą nas jeszcze od Ziemi miliardy kilometrów, w tej chwili wydało się nam, że widzimy Ją tuż, tuż przed sobą, że wystarczy krok, a staniemy wśród różnobarwnych kobierców kwiatów i zieleni, pod błękitną czaszą ziemskiego nieba. Z tą chwilą przestała być Ona dla tysięcy mieszkańców Celestii tylko marzeniem, w którego ziszczenie trudno uwierzyć. Stała się realną rzeczywistością, bliską i drogą każdemu człowiekowi. Czuliśmy, że Ziemia woła nas, przyzywa do siebie jak dobra, kochająca matka. I oto my, błądzący przez wieki gwiezdni tułacze, odnaleźliśmy wreszcie drogę do swego rodzinnego gniazda…
W tym czasie, gdy ostatni prezydent Celestii pisał te słowa drżącą ze wzruszenia ręką na pożółkłych ze starości kartkach kroniki rządowej, w przestronnej pracowni Andrzeja Krawczyka zebrali się mieszkańcy Astrobolidu, oczekując na moment startu w dalszą, daleką drogę do Alfa Centauri. Zgodnie z ustalonym planem włączenie silników tego statku miało nastąpić w blisko dwadzieścia osiem godzin po starcie Celestii, w chwili gdy osiągnie już ona przewidzianą prędkość 1000 km/sek.
I tu również myśli biegły ku Ziemi.
Trzy i pół roku minęło od dnia, w którym siedemnastu uczonych i czworo dzieci opuściło Układ Słoneczny, pozostawiając na Ziemi niejednego bliskiego człowieka: matkę, ojca, rodzeństwo, przyjaciół… Cóż z tego, że Słońce świeciło w odległości 650 miliardów km od Astrobolidu? Choć wiadomości z Ziemi docierały do nich z blisko czterotygodniowym opóźnieniem, każdy z uczestników międzygwiezdnej ekspedycji utrzymywał ze swą rodziną i przyjaciółmi żywy kontakt.
Teraz rozpoczynał się nowy etap w ich życiu, etap, w którym jak na taśmie filmowej, w krótkich przerwach między wieloletnimi okresami sztucznego snu, przesunie się 130 lat przemian na Ziemi. Wielu z drogich im ludzi wykreśli spośród żyjących śmierć. Małe dzieci przemienia się w starców, nim stopa ludzka stanie na powierzchni planety okrążającej najbliższą Słońca gwiazdę. A oni będą żyć dalej, aby za 270 lat, po powrocie na Ziemię, nie spotkać nikogo z tych, którzy żegnali ich w owym pamiętnym dniu odlotu do Alfa Centauri.
Cień smutku okrył twarze uczonych zgromadzonych w obserwatorium, nawet rozigrane zazwyczaj dzieci przycichły w swoim kąciku. Wszystkie oczy wpatrzone były w roziskrzony gwiazdami wielki ekran pantoskopu, na którym za każdym poruszeniem palców Krawczyka rosła otoczona srebrzystą aureolą korony, świecąc jaskrawo tarcza Słońca.
Przyćmiwszy nieco ostry blask fotosfery słonecznej astronom powiększył obraz tarczy do dwudziestu paru centymetrów, po czym wolno przesuwał Słońce ku krawędzi ekranu. Znikło ono wreszcie z pola widzenia i tylko płynące wraz z nim po ekranie punkciki gwiazd świadczyły o tym, że uczony w dalszym ciągu zmienia kierunek obserwacji.
Naraz ruch gwiazd ustał. Krawczyk nacisnął niewielki guzik na tablicy sterującej i cały ekran pokrył się cienkimi liniami siatki współrzędnych sferycznych. Kierowana wprawną ręką astronoma świetlna strzałka przebiegła po ekranie, zatrzymując się przy jasnej gwieździe w centrum mapy.
— Co to? — szepnęła Daisy i przytuliła się mocniej do męża. Dean ścisnął jej małą dłoń.
— Celestia.
— Za ile minut wyłączą silnik? — zwrócił się Andrzej do Wiktora. Sokolski spojrzał na zegarek.
— Jeszcze będzie pracował cztery minuty. Jeśli doliczyć około trzech minut lotu światła, przestaną świecić za siedem minut.
Krawczyk znów począł powiększać obraz”. Rzekoma gwiazda rozrosła się do kilkucentymetrowej kuli świecącej niebieskawym blaskiem. Biegnąca ku Astrobolidowi blada smuga odrzuconej przez silnik materii widoczna była jako pochylony ukośnie stożek o szerokiej, roztapiającej się w ciemnościach kosmosu podstawie.
— Jeszcze osiemdziesiąt sekund — padły w ciszę słowa Sokolskiego. Dean objął mocniej ramionami Daisy.
I oto tarcza Celestii przybladła nagle, poczerwieniała i… zgasła. Tylko rozrzucone bezładnie po ekranie punkciki gwiazd świeciły równo i jasno jak przedtem.
Łzy zaszkliły się w oczach Daisy, wiedziała, że Celestia, choć niewidoczna, dąży dalej tą samą drogą ku Słońcu i że tylko jej potężny silnik przerwał pracę, a jednak nie potrafiła opanować uczucia żalu. I jakby dla przekonania samej siebie, iż Celestia istnieje w dalszym ciągu, zwróciła się do siedzącej obok w fotelu Rity:
— Kiedy połączymy się z nimi?
— Zaraz po starcie. Przypuszczam, że najdalej za pół godziny.
— Już ruszamy — dorzucił Wiktor podnosząc się z miejsca. — Idę do centrali nawigacyjnej. Tymczasem Krawczyk znów położył dłoń na małej płytce pokrytej szachownicą guzików, uruchamiając automatyczne urządzenie służące do odszukiwania ciał niebieskich.
Obraz na ekranie na chwilę się zmienił. Gwiazdy gdzieś znikły, a zamiast nich czerń przestrzeni kosmicznej przecinały roje krótkotrwałych błysków biegnących w jednym kierunku. To pantoskop zmieniał pozycje.
Po kilku sekundach ruch ustał i znów zapaliły się dziesiątki gwiazd i dalekich mgławic. Wśród nich zjawiły się dwa ciała większe od innych. W centralnym punkcie ekranu widniał duży, o dwunastocentymetrowej średnicy, niebieskawy sierp, a w odległości 2,5 metra od niego drugi, czterokrotnie mniejszy, o bladawożółtym świetle.
— Ziemia — przebiegł przez salę szmer głosów.
— Ten mniejszy to Księżyc? — zapytała szeptem Daisy.
— Tak. Są jeszcze 142 sztuczne księżyce, ale ich nie widać, bo przecież to drobiazg w porównaniu z naturalnym.
— A więc Celestii też nie będzie można zobaczyć, gdy zbliży się do Ziemi?
— Nie — odrzekł Dean jakby z żalem. Krawczyk znów nacisnął szereg guzików. Jeszcze raz przecięły ekran smugi uciekających gwiazd. Po chwili w miejscu, gdzie jeszcze niedawno widniał sierp Ziemi, świeciła czerwonawym blaskiem maleńka tarcza jakiejś gwiazdy. W odległości półtora metra od tej gwiazdy widoczna była w fazie kwadry planeta.