Литмир - Электронная Библиотека

— Nie mogę tego zrozumieć. Przecież to prowadzi do zagłady świata. Czy oni tego nie pojmują?

— Nie wątpię, że pojmują, a przynajmniej wielu z nich, ale ten brak substancji niezbędnych do życia i rozwoju stał się ważnym narzędziem ich władzy. Zapytasz ich: a troska o przyszłe pokolenia wędrowców? Powiedzą ci: „niech się one o to martwią, naszym dzieciom i wnukom wystarczy to, co głęboko ukryliśmy w skarbcach”. Na jak długo wystarczy? „W każdym razie na dłużej niż dla «szarych». Lepiej doprowadzić do końca ś wiata, niż utracić władzę”. Oto filozofia „sprawiedliwców”. Oni zdają sobie dobrze sprawę z tego, iż aby uratować świat, trzeba wielu fizyków, chemików i lekarzy, trzeba upowszechnić wszystkie odkrycia nauki i techniki, trzeba dopuścić do swobodnego rozwoju myśli, trzeba zerwać zasłonę biblijnych dogmatów, trzeba odsłonić przed ludźmi całą prawdę o sytuacji Celestii. A to oznaczałoby koniec ich władzy. I dlatego wybrali zagładę świata.

Urwał na chwile. Wzbierała w nim burza.

— Oto jak w rzeczywistości wyglądają frazesy Summersona i jemu podobnych o przeznaczeniu Celestii — wybuchnął z sarkazmem. — Oto „kraina wiecznej sprawiedliwości i szczęśliwości”! Czy istotnie to, co pozostawiliśmy poza sobą, było gorsze od tego, co widzimy przed sobą? Może prapradziadek Sanders miał rację wybierając rzekome piekło, a nie wegetację w „almeralitowej puszce”?

— Dziwne rzeczy pan mówi. Dziwne i straszne… — wyszeptał Kruk.

— Może tamto legendarne piekło jest lepsze od piekła Celestii? Oczywiście, są to bardzo mgliste hipotezy, ale nie powiem, abym dotychczas znalazł przekonywający dowód przeciw nim. Tak samo jak nie ma żadnych przesłanek, aby posądzać „wysłanników piekieł” o zniszczenie centrali.

— A więc jeśli nie oni, to kto i w jakim celu ostrzeliwał Celestię? Nie chce mi się wierzyć, aby mogli to zrobić ludzie. Może to zresztą jakiś straszliwy zbieg okoliczności…

— Nie sądzę — odpowiedział wolno Horsedealer patrząc w ziemię. — Pamiętam zbyt dobrze jeszcze jedną eksplozję: eksplozję, która z pewnością nie była zbiegiem okoliczności.

— Jaką eksplozję?

— Tak, konstruktorze Kruk. W 2373 roku, czyli 33 lat temu dokonano również potwornej zbrodni, wywołując celowo eksplozję wielkiego rezerwuaru w zakładach chemicznych Sialu.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Horsedealera. Słyszał wprawdzie od matki, że to nie była zbyt czysta sprawa, lecz nie przypominał sobie szczegółów i wydawało mu się, że Horsedealer przesadza w oskarżeniach. Przeszło mu przez głowę, że może stary nauczyciel cierpi na jakąś manię i wszędzie doszukuje się zbrodniczych intryg. Może wszystko, co mu tu naopowiadał, to tylko urojenia.

Już chciał wyrazić swe wątpliwości, gdy gwałtowna zmiana w zachowaniu się filozofa nie pozwoliła mu podjąć dyskusji. Oczy Horsedealera zgasły, a twarz nabrała wyrazu tragicznego smutku i rezygnacji.

— Już trzydzieści trzy lata… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Trzydzieści trzy lata… Raptownie wstrząsnął głową, jakby chciał odpędzić złe myśli.

— No cóż — uśmiechnął się blado do Bernarda. — Miewa się czasem takie chwile słabości, gdy wspomnienie tego, co odeszło i nigdy nie wróci, zasłoni na moment człowiekowi świat. Ale to nic, może to i potrzebne, że zbyt dobrze pamiętamy ciemne chwile naszego życia.

— To wtedy zginęła pańska rodzina? — zapytał nieśmiało Kruk przypominając sobie, że ktoś mu p tym już kiedyś mówił.

Horsedealer skinął głową.

— Mieszkaliśmy wówczas na 32 poziomie. Nie był to zbyt luksusowy poziom, ale jeszcze dość zdrowy i tani. O dwa poziomy nad nami znajdowały się zakłady Sialu. W chwili eksplozji moja Betty z małą Shee były w domu, a John bawił się na skwerku niedaleko mieszkania. Wybuch wyłamał klapę starej wyrzutni pojazdów rakietowych, która znajdowała się na 34 poziomie, oraz podłogę i sufit w hali. Poziom 32 i 33 łączyło poza windami wąskie przejście krętymi schodami. Rząd zawsze lubił oszczędzać na środkach bezpieczeństwa. Nie naprawiono uszkodzonych drzwi prowadzących do przejścia: nie zamykały się automatycznie przy spadku ciśnienia. To spowodowało katastrofę. W ciągu kilkudziesięciu sekund uciekło powietrze również z naszego poziomu. Tam gdzie jeszcze były szczelne drzwi, udało się uratować rodziny znajdujące się w mieszkaniach, gdyż natychmiast przystąpiono do akcji, uszczelniając otwory. Niestety, nie tylko John na skwerku, lecz Betty i Shee zginęły również, gdyż drzwi nasze byty nieszczelne. Ta eksplozja nie była przypadkiem, gdyż… — urwał w pół zdania, bo ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.

— Wejść! — zawołał Horsedealer.

Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich matka Kruka.

— Ber, szukam cię wszędzie i dopiero Johnny powiedział mi, żeś poszedł do pana Horsedealera. Musisz natychmiast jechać do domu. Ktoś czeka na ciebie w sprawie urzędowej. Pewnie dlatego przyszedł, że u Wintera i Kuhna przestali pracować.

Iskra na prochy

Gdy winda zatrzymała się na czwartym poziomie, Bernard odruchowo objął wzrokiem napis nad ostatnią w kierunku krawędzi świata stacją — Tylko dla ludzi — i zastanowiło go, może po raz pierwszy, czy to ma jakikolwiek sens.

Idący obok Kruka agent wymamrotał coś prosto do ucha inspektora Clipsa, który z kolei przerwał tok myśli Bernarda.

— Pójdziemy w prawo.

Doszli do otwartego włazu w podłodze, za którym opadały w dół spiralą słabo oświetlone schody aż na poziom pastwiska. Clips przepuścił naprzód agenta. Szli teraz przy samej ścianie, raz po raz wspierając się rękami na żelaznym ogrodzeniu rozległego okólnika. Stado, złożone z przeszło 1500 rosłych, czarnych kóz — duma i bogactwo Oskara Locha — pasło się na jednolicie zielonym, miękkim kobiercu rajgrasu.

Clips niespokojnie załypał oczami po łące — bał się, że dojarki go zobaczą. A nużby go poznały i uprzedziły naradzających się? Ale Murzynki nie przyszły jeszcze na południowy udój.

Inspektor wyjął klucz i otworzył małe drzwiczki w ścianie. Znaleźli się w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Policjant zapalił światło. Prócz krzesła i telefonu nie było tu żadnych sprzętów. Clips położył się na podłodze i dopiero wówczas Kruk zauważył, iż znajdował się tam szereg wizjerów.

— Niech pan spojrzy — inspektor wskazał konstruktorowi miejsce obok siebie i nacisnął jakiś guzik.

— Wtedy będziemy się bronili… — posłyszał Kruk zakończenie czyjegoś monologu. Przez chwilę dobiegały go jeszcze krzyżujące się w powietrzu słowa, po czym zaległa przyczajona, wyczekująca cisza.

Pod nimi znajdowało się duże pomieszczenie służące kilkunastu rodzinom niewolników za stałe miejsce noclegu. Teraz zaś panował tu ścisk do granic możliwości. Kobiety i dzieci cofnęły się ku ścianom robiąc miejsce dyskutującym, którzy siedzieli przeważnie na pryczach ciasno jak cygara w pudełku.

W rogu pomieszczenia, na trybunie skleconej z dwóch prycz nałożonych jedna na drugą, stanął Murzyn, rosły, barczysty, o pomarszczonej jak jabłko na wiosnę twarzy. Smolistoczarnymi, żarzącymi się gniewem oczami obrzucił zgromadzenie, sprężył się w sobie, wyciągnął naprzód dłonie dla powitania czy skupienia uwagi zebranych i dobył głosu.

Wyrazy padały zrazu wolno, w równych odstępach czasu, jak wymierzone kroki, potem pobiegły szybciej. Głos potężniał, chwilami, przy takich określeniach jak „podłość” lub „zbrodnia” przechodził w dudniący łoskot. Ciepłą, serdeczną nutą obejmował „obronę życia”, „wyzwolenie” potem ściszał się do szeptu, by w trójnasób wybuchnąć niepohamowanym ładunkiem mocy. Było w tym coś niedoskonałego artystycznie, a zarazem wstrząsającego wyobraźnią.

— W kilku takich pomieszczeniach trzeba będzie zainstalować możliwie szybko kamery — wyjaśnił Clips. — Dyrektor Godston prosił, aby pan wydelegował zaufanego człowieka.

Kruk nic nie odpowiedział. Pierwszym wrażeniem było zdumienie na widok czegoś, co nosiło wszelkie znamiona akcji zorganizowanej. I to gdzie? — między czarnymi. Nic mógł ukryć ogarniającej go coraz bardziej ciekawości. Kiedy jednak spoglądał na sylwetkę inspektora policji, przyklejoną do podłogi — czuł, jak coś odpycha go od tego miejsca.

16
{"b":"247841","o":1}