Литмир - Электронная Библиотека

„Po co tu przyszedłem? — zadawał sobie pytanie. — Jakaż tu jest moja rola? Czy inna od roli tych dwóch policjantów, łowiących skrzętnie nieprawomyślne słowa tamtych biedaków spod podłogi?”

Uczuł obrzydzenie do siebie samego. Jeszcze tylko tego brakowało, aby kierowa! instalacją policyjnych urządzeń podsłuchowo-obserwacyjnych.

Poruszył się, mając zamiar odejść, ale Clips lewą ręką ujął jego prawicę w przegubie i szepnął mu do ucha:

— Chwileczkę! Małą chwileczkę! Zobaczy pan zaraz, gdzie się podzieli pańscy monterzy. Chyba się nie mylę?…

Kruk spojrzał na trybunę, którą Murzyn dopiero co opuścił, i mimo woli przetarł oczy, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Opustoszałe miejsce zajął… „człowiek”. Skórę miał białą, a co więcej, Kruk znał go dość dobrze. Był to Lett Cornick — monter od Kuhna, pierwszy z tych, którzy odmówili pracy przy budowie miotacza. Ale nie tylko on jeden spośród białych uczestniczył w zebraniu. Sięgając wzrokiem poprzez mrowie głów do przeciwległej ściany Kruk spostrzegł w panującym tam półmroku, że tylko niektóre twarze były czarne. Dopiero teraz pojął, że kojarzenie przez Clipsa zamieszek ze sprawą miotacza nie jest tylko pozbawioną realnych podstaw prowokacją policji.

Miotacz! Słowo to wdarło się złowrogim zgrzytem w życie mieszkańców Celestii. Osłanianie tajemnicą celu przebudowy drażniło i podniecało umysły. Ludzie, którzy do niedawna, snując się ospale wśród hal, warsztatów i korytarzy poddawali się biernie przeklinanemu co dnia losowi — teraz jakby się przebudzili z długiego, męczącego snu.

Fantastyczne plotki krążyły po wszystkich poziomach Celestii. Począwszy od pogłosek o przygotowanej likwidacji niewolników, a skończywszy na pochodzących rzekomo „z najlepszego źródła” informacjach, iż Summerson zamierza dla celów oszczędnościowych wyłączać stałą strefę ochronną Celestii — wszystkie te wieści budziły rosnący niepokój wśród czarnych i białych mieszkańców małego świata. Coraz częściej podnoszące się głosy przeciw przebudowie miotacza przeradzały się w otwarty protest. Nie było tu istotne, kto i w jakim celu podsycał plotkami buntownicze nastroje. Sprawa miotacza rozdarła cienką powłokę nabrzmiałego od lat wrzodu.

Bernard spojrzał znów na Cornicka. Młody, chudy człowiek o pożółkłej twarzy jak wszyscy tu mówił o miotaczu, wszakże zgoła inaczej. I chociaż, podobnie jak inni, uważał tę niezwykłą przebudowę za groźną dla wszystkich tajemnicę, patrzył na nią z szerszej perspektywy i użyczał zebranym tego spojrzenia. Swój stosunek do zagadnienia sprecyzował jasno i szczerze. Nie zawężał go tylko do sprawy miotacza. W słowach jego sprawa ta stopiła się w jedną całość z ogromem krzywd znoszonych biernie od lat przez ludzi zepchniętych na dno nędzy i poniżenia. Mówił o białych i Murzynach, jakby ulepieni byli z jeden gliny. Wzywał do jedności.

Kruk czuł, że coś się w nim łamie.

Już miał się podnieść i odejść, gdy nagłe spostrzeżenie przykuło go do miejsca. Na granicy pola widzenia spostrzegł Malleta. John rozłożył dłonie szeroko na obu kolanach, głowę podał nieco naprzód i z badawczym spokojem wpatrywał się w twarz mówcy, który wciąż nie schodził z trybuny. Mallet sprawiał niedwuznaczne wrażenie, że choć trwa w tak skupionym bezruchu, odgrywa na tym zebraniu o wiele ważniejszą rolę niż rola biernego widza.

Czyżby naprawdę Nieugięci znów istnieli i John był jednym z nich? Może znów, jak przed laty, chcą podjąć beznadziejną walkę przeciw władcom Celestii? Dlatego tak zależy Malletowi, aby on — Kruk — sprawdził plany budowy reflektora Green-Bolta. Ale przecież to szaleństwo! Znów tylko poleje się wiele krwi. Czyż istnieje siła, która mogłaby obalić rządy „wielkich rodów”?

Bernarda przeszły dreszcze na myśl, że Mallet może wpaść w ręce policji.

— Czy…czy… macie zamiar ich wszystkich… teraz? — zapytał usiłując ukryć niepokój. Inspektor pokręcił przecząco głową.

— Mamy czas. Nie uciekną…

Nagle posłyszeli lekkie, bardzo ostrożne kroki.

Zbliżył się do nich agent, ten sam, z którym tu przyszli. Clips wręczył mu szpulkę nagranej taśmy magnetofonowej.

— Oddasz to natychmiast do rąk dyrektora Godstona — rozkazał.

— Co tu się dzieje?

Bernard podniósł zdziwiony wzrok na grupkę mężczyzn szamoczącą się pośrodku długiej hali.

— Zabierają ich! — wołał rozpaczliwym głosem Jini Bradley biegnąc ku konstruktorowi.

— Kogo? Kto? — Kruk spojrzał pytająco na swego asystenta.

— Przed chwilą policja aresztowała dwóch fachowców od stopów — wyrzucił z siebie Jim oddychając gwałtownie. — Tych, których dopiero co pan wypożyczył od Frondy'ego.

Rumieniec oblał twarz Kruka.

— To skandal! — zawołał z gniewem. — Co oni sobie w ogóle myślą? Szybkim krokiem podszedł ku przybyłym.

Trzech policjantów przynaglało do wymarszu aresztowanych, którzy gestami i słowami zapewniali o swojej niewinności. Bernard podchodził do nich właśnie w chwili, kiedy rosły drągal w mundurze chwycił za kark Steye'a Browna wrzeszcząc na całe gardło:

— Dosyć tej gadaniny! Obydwaj naprzód i już! Chcemy ich prowadzić jak ludzi, żeby ich palcami po drodze nie wytykano, a świnia jedna z drugą gardłuje, że nie wic, o co chodzi. Dowiecie się w dyrekcji policji. Skoro otrzymaliśmy rozkaz przymknięcia was, to znaczy, że jesteście dobre numery. Szybciej!

Pchnął Browna tak raptownie, że ten przewrócił się uderzając głową o posadzkę.

— Co tu się dzieje? — zawołał Bernard. Policjanci obrzucili go obojętnym spojrzeniem.

— Co ma się dziać — odparł jeden z nich. — Dostaliśmy nakaz aresztowania tych dwóch.

— Nakaz? Od kogo?

— To nie pańska rzecz.

— A właśnie, że moja — zaperzył się konstruktor. Sięgnął do kieszeni i podsuną! pod nos policjantowi plenipotencję prezydenta głoszącą obowiązek udzielania Krukowi wszelkiej pomocy. — Ci ludzie są mi koniecznie potrzebni — wyjaśnił. — Czy to panu wystarczy?

— Dyrektor Godston polecił tych dwóch zaraz doprowadzić na przesłuchanie — zmiękł trochę policjant. — Niech się pan stara u niego, żeby cofnął rozkaz. Nam przecież wszystko jedno.

— Zadzwonię wprost do prezydenta! — obruszył się Bernard. — Tymczasem nie przeszkadzajcie ludziom pracować. Wykonują zamówienie prezydenta Summersona — dodał znacząco i szybko oddalił się w stroni; kantoru.

Pchnął gwałtownie drzwi i stanął zdziwiony.

Obok biurka, na którym leżały rozłożone plany miotacza, siedziała w fotelu… Stella.

Bernard zatrzymał się w progu.

Dziewczyna zerwała się z miejsca i podbiegła do niego.

— Ber!

Kruka ogarnęło radosne podniecenie. Miotacz, policja, aresztowani robotnicy, wszystko odbiegło gdzieś daleko, zagubiło się w niepamięci i pozostało tylko jedno: ona — Stella. Po raz pierwszy mówiła mu po imieniu nic sobie nie robiąc z obecności świadka, którym był siedzący przy drugim biurku nadzorca.

Bernard zapomniał, po co przybył. Wydało mu się, że przyszedł tu właśnie dlatego, aby się spotkać ze Stellą.

I jej również udzielił się nastrój długo oczekiwanej chwili. Chciała się spotkać z Bernardem jak najszybciej. Oto otworzył się przed nią nowy etap życia. Nie potrafiła początkowo uwierzyć, że to prawda i dlatego tu przyszła, aby usłyszeć potwierdzenie z jego ust.

Młodość Stelli, mimo otaczającego ją luksusu, była monotonna i blada. Nie przeżyła ani osobistych triumfów, ani życiowych niepowodzeń, nie wiedziała, co znaczy mocno, uparcie o coś walczyć.

Miała duże powodzenie, związane w znacznym stopniu z pozycją jej ojca. Prócz tego była ładna, chociaż w górnych, a zwłaszcza najwyższych sferach czynnik ten nie miał prawie żadnego znaczenia w sprawie wyboru żony. Bardzo typowym przykładem był jej ojciec.

Gdy Summerson miał trzydzieści lat, powszechnie mówiono w Celestii, że kocha się w pięknej córce Morgana. Prowadzono już targi o posag narzeczonej, gdy stary Handerson zachorował i wewnątrz grupy Sialu rozpoczęła się walka o to, kto obejmie po nim stanowisko prezydenta. W tej sytuacji Edgar Summerson postanowił wykorzystać sprawę małżeństwa dla wzmocnienia swej pozycji.

17
{"b":"247841","o":1}