Литмир - Электронная Библиотека

— U monterów parę się znajdzie.

— To niedobrze, że macie mało. Bez światła będzie ciężko. A teraz słuchajcie wszyscy uważnie. O tym, co za chwilę powiem, nikomu ani słowa. Trzeba ustalić termin. Kruk radzi, że najlepiej byłoby około północy. Inżynier S. też mówi, żeby jak najszybciej ruszyć. Co wy na to? Czy zdążymy wszystko przygotować?

— Chyba starczy czasu — rzekł kiwając głową starszy tokarz.

— Może nawet lepiej byłoby zrobić to wcześniej. Morgan może uprzedzić, a to byłoby niedobrze.

— Wcześniej pewno się nie zdąży. Pomówię zresztą z Krukiem. A ty, Buck, co na to?

— Ja nic. Niech tak będzie, jak pan mówi. Ale, po prawdzie, wielu naszych się boi i nie wierzy ludziom.

— Musisz im wytłumaczyć, co i jak. Przecież to nasza wspólna sprawa. Teraz uważajcie — zniżył głos. — Hasłem będzie wygaśnięcie światła w całej Celestii. Telefony, głośniki i telewizja będą nieczynne, windy też. Trzeba ustalić, co kto będzie robił.

Cornick wstał i podszedł do stojącej w kącie skrzynki z narzędziami. Podniósł wieko, wyjął spłaszczony rulon i rozwinął go.

Cztery głowy pochyliły się nad planem Celestii.

— Zaczniemy tu — Cornick wskazał palcem na zaznaczone czerwonym ołówkiem koło.

— Dokąd to?

Tęgi, o nalanej, czerwonej twarzy policjant spojrzał groźnie na Jacka.

— Nie macie gdzie się szwendać? Mało miejsca gdzie indziej? — dorzucił drugi, młodszy policjant obrzucając gniewnym wzrokiem gromadkę urwisów.

— Zabierać się stąd i jazda na dół — warknął pierwszy, popychając stojącego najbliżej chłopca ku otwartej windzie.

— Panie Bright! Żona się o pana pytała! — zapiała cieniutko Mary. Śmiech i wrzask towarzyszyły słowom dziewczynki.

— Stul pysk, mała, i zmykaj, bo!… — krzyknął gruby policjant ze złością, usiłując chwycić Mary za ramię, lecz ta dała nurka między chłopców i parskając śmiechem wołała dalej:

— Panie Bright, żona pańska tu idzie. Jeszcze jednego za jej zdrowie.

Policjant wpadł między chłopców rozdając razy na prawo i lewo. Grupka rozpierzchła się na wszystkie strony gwiżdżąc przeraźliwie.

— Ja wam dam! Ja was nauczę! Nie będziecie mogli siedzieć — wołał wściekle Bright, goniąc wymykającą się spod jego rąk Mary. Aluzja do częstego zaglądania przez niego do kieliszka i respektu, jaki czuł przed żoną, wyprowadziła go zupełnie z równowagi.

— Bili, daj spokój. Będziesz się tu z tymi szczeniakami użerał — usiłował powstrzymać Brighta jego kolega.

Lecz grubas zniknął za zakrętem nie zwracając uwagi na współtowarzysza. Ten stał przez chwilę, jakby się zamyślił, i naraz skoczył niespodziewanie, chwytając za kołnierz jednego z chłopaków.

Reszta urwisów rzuciła się do ucieczki, znikając w zakamarkach otaczających ostatnią stację centralnej windy.

— Stać! — zawołał policjant. — Jeśli natychmiast nie wrócicie do windy i nie zjedziecie na dół, odpowiedzą za to wasi rodzice!

Na końcu korytarza ukazał się Bright, ciągnąc za włosy opierającą się Mary Brown.

— Już ja cię teraz nauczę! — sapał kierując się ku windzie. — Odechce ci się n całe życie, zobaczysz.

— Panie Bright! Niech pan ją puści!

Policjant spojrzał ze złością na wysuwającego się spoza zakrętu Jacka.

— Tak was wszystkich spiorę, że długo mnie popamiętacie!

— Panie Bright, niech pan ją puści — powtórzył chłopak. — Czy pan chce, żeby…

— Co takiego? — wrzasnął grubas. — Ty, szczeniaku!

— Wolnego, panie Bright. Czy pan chce, żeby pańska żona wiedziała zawsze dokładnie, gdzie pan chodzi po pracy?

— Milcz, szczeniaku! — warknął policjant, ale w tonie jego głosu wystąpiła wyraźna zmiana. Puścił włosy Mary i tylko trzymał ją mocno za rękę.

— Dość tego! — rzucił z niesmakiem drugi policjant. — Nie będziemy ich przecież taszczyć do dyrekcji. Teraz nie czas na takie zabawy — uderzył trzymanego za kołnierz chłopca w kark tak silnie, że ten potoczył się na środek pomieszczenia. — Puść ją, Bili. Szkoda czasu. Tam stary czeka, a my tu marudzimy — zwrócił się do towarzysza. — Zajmiemy się nimi innym razem.

Bright skwapliwie puścił Mary.

— Zaraz tu wrócimy — zwrócił się do Jacka grożąc mu pięścią. — Żeby tu już nikogo nie było. Tym razem darujemy, ale jeśli zobaczymy was tu za dziesięć minut, to szkoda gadać. Ty sam za to odpowiesz.

Gwałtownie szarpnięte drzwi windy zamknęły się z trzaskiem.

— Powinienem ci wyznaczyć karę za niepotrzebne paplanie. Mogło się źle skończyć, a i tak nie wiadomo, czy te draby nie będą się chciały odgryźć.

— Toś ty taki? — zrobiła obrażoną minę. — Przecież właśnie dzięki mojemu gadaniu nie mogli nas stąd przegonić.

— Dzięki mojemu czy dzięki twojemu? — uśmiechnął się Jack widząc, że Mary usiłuje przypisać sobie całą zasługę.

— No, twojemu też…

— Nie ma co dużo gadać — przeciął chłopak rozmowę. — Narobiłaś bigosu, ale ci to daruję. Teraz są ważniejsze sprawy.

Podszedł do windy. Wygaśnięcie czerwonej lampki sygnalizowało, że policjanci wysiedli i dźwig jest wolny. Jack nacisnął guzik.

— Co? Mamy wracać? — zdziwienie i zawód rozlały się po twarzach urwisów.

— Nie. Zaraz zobaczycie — powiedział Jack tajemniczo.

— Co ty chcesz zrobić?

Winda zatrzymała się. Jack otworzył drzwi i zwrócił się do towarzyszy:

— Zostawimy drzwi otwarte i jeśli nawet tym drabom zechce się tu wracać, to niech idą piechotą. Możemy sobie spokojnie zwiedzić oś.

— A jak tam który jest jeszcze na górze?

— No to nogi za pas i wprost do windy.

— Ale z ciebie mądrala, prezydencie! — zawołała z podziwem Mary. Jack uśmiechał się z zadowoleniem.

— Zanim zdążyliby się tu przywlec piechotą, będziemy z powrotem. Mamy czas obejrzeć wszystko dokładnie.

— A czy byłeś tam kiedy? — zapytał jeden z chłopców.

— Rozumie się — odrzekł Jack wydymając wargi. — Ja znam każdą dziurę w Celestii. Trzeba jednak, żebyście i wy wiedzieli dobrze, gdzie, co i jak. Dlatego musimy korzystać z okazji. Te składy są zawsze zamknięte na klucz i tylko teraz, po tych awanturach, zostawiono je otwarte.

— Czy wiesz, Jack, że ta kobieta, co zginęła razem z Krukiem, to moja kuzynka? Daisy — ta, co była reporterką u Greena? — przypomniało się Mary.

— Wiem — skinął głową Jack. — Ale nie masz co o tym rozpowiadać.

— Biedna Daisy — westchnęła dziewczynka. — Taka była wesoła. Nieraz przychodziła do nas i…

— No, szkoda czasu — przerwał Jack obawiając się, by rozmowa nie zahaczyła o sprawę rzekomej śmierci zbiegów. — Chodźmy!

Z bijącym sercem, rozglądając się wokół zdziwionymi oczami, ruszyli przez korytarze i pomosty nad magazynami, docierając w końcu do centralnych pomieszczeń. Żadne z dzieci poza Jackiem nie było dotychczas tak blisko osi Celestii. Powszechną sensację budziła niewielka waga ciała i związane z nią możliwości niezwykłych skoków. Biedny Jack nie był w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakimi zasypywali go koledzy, nie tracił jednak rezonu i pomagając sobie bujną fantazją z miną znawcy udzielał wyjaśnień.

Dotarli wreszcie do samej śluzy, nie napotkawszy nikogo po drodze. Widocznie policjanci, na których natknęli się po wyjściu z windy, stanowili jedyną obsadę tych pomieszczeń.

Z dreszczem podniecenia dotykały dzieci zimnych ścian śluzy. W wyobraźni ich powstawały niesamowite obrazy zrodzone z fantastycznych opowieści Greena o dziwach świata oddzielonego od nich tylko grubą płytą okrągłych drzwi. Widzieli siebie w skafandrach, czekających, aż otworzy się przed nimi nieznana, otwarta przestrzeń wszechświata. Jeszcze bardziej potęgowały wrażenie pogłoski, krążące od rana po Celestii, jakoby zbiegowie zginęli właśnie w tych pomieszczeniach.

— Wracamy! — zarządził wreszcie Jack i zamknął ciężką okrągłą płytę za ostatnim z kolegów wychodzących ze śluzy.

Rozkaz został wykonany. Należało teraz jak najszybciej powrócić na dół.

Przynaglając kolegów, którzy niechętnie opuszczali górne regiony Celestii, półsłówkami odpowiadał na padające nieustannie pytania. Myślał tylko o jednym: jaki cel mogło mieć zamknięcie drzwi? Dlaczego otrzymał od Cornicka taki dziwny rozkaz? Niezwykły splot przygód podniecał jego wyobraźnię.

73
{"b":"247841","o":1}