Литмир - Электронная Библиотека

Usiadł w fotelu. Ze splątanych sennością myśli raz po raz wyrywały się poszczególne obrazy, zdając się ulatywać w przestrzeń. Rakieta, Summerson, jaskrawa tarcza obserwowanego przez teleskop Słońca — wszystko to poczynało zamazywać się i zlewać w chaosie wspomnień.

— Summerson, rakieta z Towarzysza Słońca… Cóż cię to wszystko obchodzi? — zdawał się podpowiadać mu jakiś wewnętrzny głos.

Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś bezkształtnego zamajaczyło przez nim. Szarpnięcie powtórzyło się. Z trudem otworzył oczy i dreszcz strachu przebiegł mu po krzyżu. Przed nim stał prezydent mrużąc gniewnie małe oczka.

Summerson obudził się w złym humorze. Zaledwie cztery godziny nerwowego snu, pełnego majaków i męczących widziadeł, nie mogły usunąć wyczerpania spowodowanego napięciem ostatnich dni.

Nie czekając, aż lokaj poda mu śniadanie, ubrał się i poszedł do gabinetu. Ze złością odsunął fotel i usiadł przy biurku. Wszystko wokół denerwowało go: pliki meldunków o przebiegu przebudowy miotacza i raporty policji z przesłuchań aresztowanych, maskotka w postaci diabełka merdającego rytmicznie puszystym zielonym ogonem, nawet piękny pastelowy gobelin na suficie. Uwagę jego zwróciły nie domknięte boczne drzwiczki biurka, gdzie mieścił się podręczny bar. Otworzył je i przesunął palcami po szyjkach butelek.

A gdzie koniak?

Spojrzał na doga, który spał pod ścianą. Poza nim w pokoju nie było nikogo, nikt nie miał tu prawa wstępu w czasie jego nieobecności.

Nacisnął guzik dzwonka.

Po chwili przed prezydentem stanął lokaj Mikę.

Summerson wymownie patrzył na otwartą szufladę.

— Mikę! Z mojego biurka zginął koniak! Co złodziej ma na swoje usprawiedliwienie?

— Cztery lata służę u ekscelencji, a teraz miałbym się na koniak połakomić? Ja nie piję.

— Tym bardziej ciekawi mnie, komu zależało na tej butelce. Ale nie martwię się, bo będzie ukarany: to był zatruty koniak. Chodziło mi przede wszystkim o to, żebyś ty go nie wypił. Bo ostatecznie nie narzekam na ciebie. A ten łajdak, który napił się mojego koniaku, za dwa tygodnie umrze na wrzody w kiszkach.

Prezydent patrzył uważnie na lokaja. Ale twarz młodego sługusa, prawie zawsze nieczytelna, wyrażała zupełną obojętność.

„Ani śladu zaniepokojenia — denerwował się Summerson. — Czyżby Mikę nie wypił koniaku?”

— Wierzę, że ty nie wypiłeś — podjął. — Ale podejrzewam, że ty tę butelkę stąd zabrałeś. Dlaczego odważyłeś się wejść do mego gabinetu? No, szybko!

— Ja tu nie byłem nigdy bez wiedzy ekscelencji. Zresztą ekscelencja wie, jak bardzo mu jestem wierny. Poza tym, po prostu bałbym się.

Jedynie ostatni argument jako tako trafił Summersonowi do przekonania.

— Ty albo nie ty, jakiś osobnik zakradł się tutaj. Wczoraj po południu ten koniak stał na swoim miejscu. Jeśli nie czujesz się winny, twoim obowiązkiem jest wiedzieć, kto tu był i zameldować mi. Do diabła, od czego cię mam?

— Miałem meldować, tylko myślałem, że ekscelencja jeszcze śpi. Otóż w nocy ktoś odwiedzał pannę Stellę.

Summerson zmarszczył brwi i zapytał rzeczowo:

— Skąd wiesz? I kto to mógł być?

— Kto — nie mam pojęcia. Słyszałem tylko ujadanie Gree i męski głos. Panna Stella też rozmawiała, przede wszystkim przemawiała do psa, chcąc go uciszyć.

— Czemu mnie nie zbudziłeś? — syknął prezydent.

— Ekscelencja nigdy nie kazał siebie budzić w takich razach. Zresztą ekscelencji wtedy nie było.

Summerson przypomniał sobie, że wrócił wczoraj od Lunowa około godziny czwartej nad ranem.

— Gdyby w tych dniach powtórzyło się coś podobnego — natychmiast donieś. Budź mnie, szukaj, dzwoń. Nikomu nie wolno chodzić po mieszkaniu w mojej nieobecności. A czy słyszałeś głosy z tego gabinetu?

— Nie. W takim wypadku oczywiście zaalarmowałbym ekscelencję.

— Gdzie się ten typ kręcił?

— W hallu, w pokoju panny Stelli. Zdaje się, że i w łazience.

— Oczywiście był wpuszczony przez moją córkę?

— Na pewno. Inaczej nie przepuściłaby go straż. Prezydent spojrzał badawczo na zausznika.

— Nie kłamiesz?

— Jak kocham Boga, ekscelencję i duszę własną. Summerson sięgnął do kieszeni.

— No, to masz tu piętnaście doliodów. Nie dziw się, następnym razem dam ci jeszcze więcej. Chcę, żebyś się dorobił. Tylko pilnuj mieszkania. W dzień i w nocy! Pilnuj, pilnuj i jeszcze raz pilnuj.

Odprawiwszy lokaja prezydent wezwał telefonicznie córkę. Wkrótce Stella zjawiła się w gabinecie. Usiedli naprzeciw siebie. Gdy surowo i przenikliwie na nią spojrzał, spuściła niepewnie oczy.

— Powiem ci bez ogródek, choć sprawia mi to przykrość — rozpoczął. — Jestem oburzony twoim zachowaniem. Może ono przysporzyć mi nieprzyjemności lub nawet niebezpieczeństw. Zastanów się nad tym.

Stella przycisnęła ręce do kolan, by ojciec nie zauważył, że drżą.

— Nie rozumiem — odparła niezręcznie, siląc się na spokój.

— Przyjmujesz mężczyzn pod moim dachem. Nie życzę sobie tego. Jeśli dawniej pobłażałem, zmieniłem zdanie.

Odetchnęła z ulgą.

— Ależ… Nie denerwuj się — odrzekła już niemal spokojnie. — Wyglądasz na przepracowanego. Pewnie znów późno poszedłeś spać. Masz tyle kłopotów, a jeszcze dodajesz sobie zmartwień. To zaszkodzi twemu zdrowiu.

— Jestem twardy jak almeralit i nic nie zaszkodzi memu zdrowiu — wyrecytował z kaznodziejskim patosem. — To ja mogę komuś zaszkodzić.

Było to jego ulubioną formą argumentowania w stosunku do ludzi słabych.

— Czyżbyś chciał zaszkodzić twojej córce? — wpadła w płaczliwy ton.

— Ależ skąd! — zaprzeczył pośpiesznie. — Ciebie jedną mam w Celestii. Obok racji stanu świata, którym kieruję i za który Pan Kosmosu uczynił mnie odpowiedzialnym, twoje szczęście stawiam na pierwszym planie. Stary jestem, niedługo przyjdzie mi odlecieć na Juvente, przed oblicze Boga. A największą troską i nadzieją, jaką tu zostawiam, jesteś przecież ty.

Wstał z fotela i pocałował ją w czoło.

Stelli zrobiło się trochę żal ojca. Może i naprawdę ją kocha, choć po swojemu? Przypomniała sobie jednak, iż nie wolno jej ufać pozorom.

Zresztą już następne zdanie wypowiedziane przez Summersona odsłoniło brutalnie, co kryje się pod pozorną ojcowską czułością. Wykorzystując zmieszanie córki prezydent postanowił ją zaskoczyć.

— Kto był u ciebie w nocy? Mów prawdę, bo ja i tak wiem.

Stella zbladła, przez chwilę zastanawiała się, co odrzec, wreszcie siląc się na zupełną obojętność odrzekła:

— Ponieważ ojciec wie, nie muszę wyjaśniać. Zamilkła patrząc tępo w ścianę. Summerson przymrużył oczy.

— Widzisz, Stello… — zaczął powoli. — Zawsze byłem pobłażliwy dla ciebie. Spełniałem wiele twych zachcianek. W moim postępowaniu w stosunku do ciebie kieruję się ogromną wyrozumiałością. Zauważyłaś to chyba?

Chciała uciec, ale jeśli pójdzie za nią? A nuż tknięty jakimś przeczuciem zajrzałby do jej pokoju? Nie odpowiadając na pytanie rzuciła płaczliwie:

— Niech ojciec zostawi mnie w spokoju. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Sekretarz zawiadamiał Summersona, że Godston czeka w hallu. Prezydent energicznie poderwał się z fotela.

— No, możesz już iść — zwrócił się do córki. — Proszę cię tylko, żeby się to nie powtórzyło.

— Dobre wiadomości — rzucił od progu Godston. — Metody wuja dają pożądane rezultaty.

— No? — zainteresował się Summerson. — Tylko nic nie koloryzuj. Czy już wiesz, kto dowodzi spiskiem?

Godston stropił się.

— Jeszcze nie, ale i tego się dowiem.

— No to śpiesz się. Czas jest drogi. Mów, po coś przyszedł.

— Chciałbym usłyszeć w pewnej sprawie twoje zdanie. Patrz, co znaleźliśmy.

Godston wyjął z kieszeni mały, złoty pierścionek z brylancikami w kształcie litery „S” i pokazał go prezydentowi. Summerson ożywił się.

— U kogo to było?

— U Malleta. Stary technik ze Sialu. Przebiegły typ. Jeden z najbardziej podejrzanych.

— Co mówił o tym pierścionku?

— Że znalazł go w windzie. Pytałem go też, czy wie, że jest to własność prezydenta. Oczywiście zaprzeczył.

69
{"b":"247841","o":1}