Литмир - Электронная Библиотека

Obecny przy tym Summerson z niezrozumiałym dla Lunowa niezadowoleniem zakazał mu ponawiać próby i poleci) określić położenie i prędkość innymi metodami. Jednak ciało znajdowało się jeszcze poza zasięgiem przyrządów optycznych. Po pięciu godzinach bezowocnych poszukiwań Summerson musiał się zgodzić na ponowne użycie sondy. Rezultat był ten sarn — sygnał Celestii jakby odbijał się od kilku ciał znajdujących się w różnych odległościach.

W tych warunkach pomiar był niezwykle utrudniony. Aby określić odległość najbliższego z przypuszczalnych „gości”, Lunow włączył urządzenie automatyzujące pomiar, którego działanie polegało na wysłaniu ponownego sygnału natychmiast po odbiorze pierwszej odbitej fali z okresowym wyłączaniem aparatury. Wynik był zdumiewający, wprost niewiarygodny. Szybkość 3200 km/sek.? Astronomowi, przyzwyczajonemu do wielokrotnie mniejszych prędkości zarówno gwiazd, jak i meteorów, wydało się to absurdem. Następny pomiar zdawał się wskazywać na niewielką pomyłkę, czekał więc z niecierpliwością nadejścia „odpowiedzi” na trzeci sygnał. Chciał jeszcze raz przekonać się o prawdziwej szybkości tego ciała względem Celestii. Otrzymał wartość jeszcze mniejszą: kolejno otrzymane liczby malały proporcjonalnie. Nie miał już żadnej wątpliwości: szybkość tego ciała zmniejszała się.

Wprawiło go to w takie osłupienie, iż z lękiem podawał telefonującemu wciąż Summersonowi wynik swoich badań. Ale nie widać było, by Summersona zaskoczyły te wyniki, wprost przeciwnie, astronomowi wydało się, że prezydent spodziewał się takiej właśnie wiadomości. Nie zdziwił się również, gdy Lunow mu oświadczył, że w ten sposób może się zachowywać tylko rakieta.

Astronom włączył aparaturę radionadawczą. Była uszkodzona, chociaż poprzedniego dnia działała bez zarzutu. Gdy zwrócił na to uwagę prezydenta, ten oświadczył, że każe ją naprawić. Potem rozwinął przyniesioną przez siebie dużą i ciężką paczkę, w której, ku zdziwieniu Lunowa, znajdowało się kilka pudełek konserw, chleb i butelki z winem.

— Niech pan, profesorze, nie uważa siebie za więźnia obserwatorium, ale waga pańskiego odkrycia nakazuje, aby się pan z nikim nie kontaktował aż do pełnego wyjaśnienia sprawy — powiedział z naciskiem.

Astronom poprosił Summersona, aby Dean Roche pomógł mu w badaniach.

Prezydent oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu i wobec niezrozumiałego przerwania wszystkich zwykłych połączeń telefonicznych z obserwatorium, prócz jednej linii wiodącej wprost do prywatnego gabinetu Summersona — zabrał list dla Roche'a obiecując przekazać mu go przez gońca. Tegoż wieczora zawiadomił Lunowa, że Roche otrzymał list, ale jest ciężko chory, więc nieprędko będzie mógł stawić się w obserwatorium.

— Może to i lepiej — dodał. — Po co pan ma dzielić się premią z tym młokosem? Pieniądz czuje się dobrze, gdy jedna garść go trzyma.

Przypomnienie o premii nie usunęło niepokoju astronoma. Zbyt dobrze znał prezydenta. Obawy jego spotęgowane zostały przez nowe zarządzenia.

Summerson oznajmił bez ceremonii astronomowi, że „w celu zabezpieczenia mu swobody w pracy” dwóch policjantów będzie stróżowało przed drzwiami obserwatorium, nie wpuszczając nikogo niepowołanego. Po godzinie Lunow miał okazję przekonać się, że również i jemu nie wolno było nigdzie się ruszyć.

Następne dwa dni minęły spokojnie, choć Lunow nie mógł narzekać na brak pracy, zwłaszcza gdy na początku trzeciego dnia licząc od chwili odkrycia, odnalazł rakietę teleskopem optycznym. Świeciła ona teraz niebieskawym blaskiem, potęgującym się z godziny na godzinę.

Badania spektroskopowe światła przyniosły nową rewelację: prążki widmowe nie odpowiadały żadnym pierwiastkom znanym w Celestii, temperatura zaś zdawała się przekraczać kilkadziesiąt milionów stopni. Bardziej jeszcze niezwykłym zjawiskiem było to, że zachodzącym na rakiecie reakcjom towarzyszyło wielkie nasilenie promieniowania gamma.

Ponowne pomiary spadku prędkości rakiety wykazały pewne nieścisłości w poprzednich obliczeniach. Jeśli silnik jej działałby niezmiennie do chwili zrównania się z prędkością Celestii, powinno to nastąpić za czternaście godzin w odległości około 20 000 km, a więc przed granicą strefy dezintegracji.

Wiadomość ta została przyjęta przez Summersona spokojnie.

— Poczekamy, zobaczymy — powiedział marszcząc czoło. — Dla pewności sprawdź pan jeszcze raz obliczenia.

Nagły telefon Roche'a z zewnątrz i nieoczekiwane zerwanie łączności w najbardziej dramatycznym momencie wstrząsnęło Lunowem. Nietrudno było domyślić się, czyją ręką zostało przerwane połączenie. Najgorsze przeczucia znalazły potwierdzenie w brutalnym zachowaniu się Summersona, grożącego mu powieszeniem, jeśli się ośmieli z kimkolwiek rozmawiać o rakiecie. Astronom dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że za słowami tymi kryje się wyrok śmierci na niego z chwilą, gdy przestanie być potrzebny prezydentowi.

Fakt kilkakrotnego zniknięcia rakiety L pola zasięgu radiosondy przy jednoczesnym stwierdzeniu jej obecności przez teleskop wywołał gniew Summersona. Posypały się oskarżenia, że astronom celowo uszkodził sondę, że zdradza Celestię i pragnie jej zguby. Przestraszony starzec starał się wytłumaczyć prezydentowi, że nie ma w tym jego winy, a dziwne zjawisko musi mieć swe źródła tylko w samej rakiecie.

Prezydent zmienił taktykę. Stwierdziwszy, że groźbami daleko nie zajedzie, oświadczył uroczyście:

— Profesorze! Nie chciałem pana przerażać, ale widzę, że moje intencje mogą być źle zrozumiane. Sprawa rakiety ma większą wagę niż moje i pańskie życie. Tak, profesorze, śmiertelna groźba zawisła nad Celestią! W rakiecie tej — wstrzymał oddech dla wywołania tym większego wrażenia — znajdują się diabły z Towarzysza Słońca. Czy pan rozumie, co to oznacza?

Tylko nerwowe drżenie warg astronoma było odpowiedzią.

— Chcą nas zniszczyć! — ciągnął prezydent. — Chcą zniszczyć Celestię! Jedynie ja jestem w mocy uchronić świat od zagłady. Przygotowania do obrony dobiegają końca. Ale na to, aby była ona skuteczna, konieczne jest ścisłe zachowanie tajemnicy. Sam pan, profesorze, przytoczył mi dowody, jak diabelskimi środkami dysponują te potwory. Możemy działać tylko przez zaskoczenie — tłumaczył chaotycznie. — Pan nie wie, ale ja wiem, jak o n i umieją tumanić głupi tłum. Gdyby tajemnica przesiąkła poza ściany tego obserwatorium^ znaleźliby się zdrajcy, którzy by sprzedali Celestię za doliody.

— Za doliody? — powtórzył jak echo astronom.

— Dlaczego nie mogliby mieć doliodów, aby przekupić jakichś bandytów? Oczywiście fałszowanych doliodów — Summerson usiłował jakoś wybrnąć z niefortunnego określenia. -Zresztą, to nieważne, w jaki sposób, w każdym razie niebezpieczeństwo takie istnieje.

Diabły?… Z Towarzysza Słońca?… Oświadczenie Summersona zupełnie zdezorientowało astronoma. Lunow, podobnie jak większość ludzi z jego sfery, nie przyjmował biblijnych opowieści w sensie dosłownym, a co najwyżej symbolicznym. Zresztą nawet słynny badacz i komentator Biblii — Smith, którego prace miały potwierdzić jej prawdziwość, skłaniał się nierzadko do symbolicznej interpretacji.

Teraz Summerson kazał Lunowowi rozumieć dosłownie twierdzenia biblijne, kazał wierzyć w realne istnienie owych mglistych i fantastycznych stworów. Nie! Takie wytłumaczenie tajemnicy nie mogło trafić do przekonania staremu astronomowi, nie śmiał jednak wysuwać obiekcji wobec kategorycznych twierdzeń wszechwładnego prezydenta. Najdziwniejsze jednak było, że Summerson zdawał się wierzyć w to, co mówił. Fakt ten stanowił temat nie kończących się domysłów Lunowa przez następne kilkanaście godzin, nim rosnące znużenie nie zniechęciło astronoma do wszelkich rozważań. Potem znów złapanie sondą dwóch nowych ciał i trzykrotne działanie miotacza poderwało słabnący umysł uczonego do jeszcze jednego wysiłku.

Jednak stan jego zdrowia stale się pogarszał. Dwie godziny odpoczynku niewiele znaczyły. Bał się, że jeśli Summerson nie zastąpi go jeszcze na pewien czas, wkrótce trudno mu będzie panować nad swym umysłem.

68
{"b":"247841","o":1}