Cussler dotarł do ujścia rzeki i wypłynął na Morze Żółte. Kiedy znalazł się na otwartej wodzie, wcisnął kilka przycisków na elektronicznej konsoli sterowniczej. Mechaniczne kołowrotki zaczęły nawijać liny, podnosić reje i wciągać czerwone lugrowe żagle na grotmaszt i bezanmaszt. Cussler wyłączył silnik i stara dżonka popłynęła z wiatrem.
– Ma pan piękny żaglowiec – powiedział Dirk, kiedy wyłonił się spod pokładu w dżinsach i koszulce polo. Summer wyszła za nim w luźnym kombinezonie i męskiej koszuli roboczej.
– To chiński statek handlowy, jakich używa się od prawie dwu tysięcy lat – odparł Cussler. – Ten zbudowano w Szanghaju w roku 1907 dla bogatego kupca. Jest z drewna tekowego nazywanego takien tong. Okazał się bardzo wytrzymały i żegluje się nim zaskakująco dobrze.
– Gdzie pan znalazł tę dżonkę? – spytała Summer.
– Mój przyjaciel trafił na nią w Malezji. Stała porzucona w porcie. Postanowił ją odrestaurować. Zajęło mu to pół roku. Kiedy znudziło mu się żeglowanie, odstąpił mi ją za kilka zabytkowych samochodów. Planuję przepłynąć nią azjatycką część Pacyfiku. Wyruszyłem z Japonii i chcę dotrzeć do Wellington.
– Samotnie? – spytała Summer.
– Zamontowałem mocny silnik Diesla, mechaniczne wciągarki żagli i skomputeryzowanego automatycznego pilota. Łatwo ją obsługiwać. Właściwie może płynąć sama.
– Ma pan na pokładzie telefon satelitarny? – zapytał Dirk.
– Niestety nie. Tylko radio do łączności z lądem. Nie chciałem, żeby w czasie rejsu przeszkadzały mi telefony i e-maile.
– To zrozumiałe – powiedział Dirk. – Dokąd pan teraz płynie i gdzie w tej chwili jesteśmy?
Cussler wyjął mapę nawigacyjną i przysunął do słabej poświaty konsoli sterowniczej.
– Na Morzu Żółtym, około czterdziestu mil na północny zachód od Seulu. Domyślam się, że nie chcecie mi towarzyszyć aż do Wellington? – uśmiechnął się szeroko i przesunął palcem po mapie. – A co powiecie na Inczhon? Mogę was tam wysadzić na ląd za mniej więcej osiem godzin. Gdzieś w okolicy jest chyba amerykańska baza lotnicza.
– Byłoby wspaniale. Odpowjada nam każde miejsce, gdzie będziemy mogli znaleźć telefon i zadzwonić do kogoś w centrali NUMA.
– NUMA… – powtórzył w zamyśleniu Cussler. – Chyba nie jesteście z tamtego statku NUMA, który zatonął na południowy zachód od Japonii?
– „Sea Rover". Jesteśmy. Skąd pan o tym wie? – zapytała Summer.
– Wszystko było na CNN. Widziałem wywiad z kapitanem. Opowiadał, jak po eksplozji w maszynowni załogę uratował japoński frachtowiec.
Dirk i Summer spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.
– Kapitan Morgan i załoga żyją?! – wykrzyknęła Summer.
– Zgadza się, tak się nazywał ten gość. I mówił, że uratowano całą załogę.
Summer opowiedziała o ataku na statek, o ich porwaniu przez ludzi Kanga i o niepewności co do losu załogi.
– Podejrzewam, że szuka was sporo ludzi – odparł Cussler. – Na razie jesteście bezpieczni. W kuchni są kanapki i piwo. Zjedzcie i prześpijcie się trochę. Obudzę was w Inczhon.
– Dziękujemy – odrzekła Summer i zeszła na dół.
Dirk ociągał się chwilę. Stał przy relingu i patrzył, jak świt rozjaśnia horyzont. Myślał o wypadkach ostatnich trzech dni i czuł przypływ determinacji. Jakimś cudem załoga „Sea Rovera" przeżyła. Ale Kang miał krew na rękach. Stawka była teraz bardzo wysoka. Jeśli Kang powiedział im prawdę, mogły zginąć miliony ludzi. Trzeba powstrzymać szaleńca, i to szybko.
CZĘŚĆ III
RAKIETA
Platforma Sea Launch „Odyssey" i sterowiec „Icarus"
37
16 czerwca 2007 roku, Long Beach, Kalifornia
Choć poranek w południowej Kalifornii był chłodny i wilgotny, Danny Stamp zaczynał się pocić. Doświadczony inżynier miał tremę jak nastolatka przed balem maturalnym. A ci, którzy go znali, mogliby potwierdzić, że w takich chwilach zawsze się denerwował.
Trwała właśnie delikatna operacja przenoszenia sześćdziesięciotrzymetrowej rakiety Zenit-3SL na pływającą platformę startową. Tęgawy i lekko łysiejący dyrektor techniczny patrzył nad relingiem nadbudowy dużego statku, jak warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów rakieta na paliwo płynne, za którą był odpowiedzialny, pojawia się pod jego stopami. Kiedy wielki biały cylinder przetaczał się powoli z transportera na poziomy stojak, wzrok Stampa padł na niebieski napis na korpusie rakiety: SEA LAUNCH.
Międzynarodowe konsorcjum Sea Launch powstało w latach dziewięćdziesiątych i zajmowało się wystrzeliwaniem rakiet nośnych. Obsługiwało głównie operatorów satelitów telekomunikacyjnych. Inicjatorem założenia spółki był amerykański gigant lotniczy Boeing. Dokonywał wystrzeleń i montował satelity klientów w korpusach rakiet dostarczanych przez dwa rosyjskie przedsiębiorstwa. Sprawdzone rakiety Zenit, które kiedyś służyły do przenoszenia głowic jądrowych, doskonale nadawały się do celów komercyjnych. Ale największy bodaj wkład wniosła norweska firma Kvaerner z Oslo. Na bazie używanej platformy wiertniczej z Morza Północnego skonstruowała pływający minikosmodrom z własnym napędem. Dzięki temu wystrzeleń można było dokonywać niemal z każdego morza świata.
Istnieje tylko jeden rejon, z którego warto wystrzeliwać satelity mające się poruszać po orbicie geosynchronicznej: równik. Stamtąd prowadzi najkrótsza droga na taką orbitę. Rakieta nośna potrzebuje mniejszej ilości paliwa, co pozwala zwiększyć ciężar jej ładunku. Satelity można więc lepiej wyposażyć, aby inwestycje liczone w milionach dolarów przyniosły jak największe zyski. Można też zwiększyć ilość paliwa w satelitach, żeby przedłużyć ich żywotność. Łączenie satelitów z rakietami nośnymi w Long Beach i transportowanie ich na równik do miejsca wystrzelenia przestało być intrygującym pomysłem i stało się modelową procedurą w tym ryzykownym interesie.
Odezwało się radio Motorola przy pasku Stampa.
– Przetaczanie zakończone. Jesteśmy gotowi do przyczepienia lin.
Stamp przyjrzał się rakiecie Zenit. Wystawała z rufy statku jak żądło osy.
Sprawna ekipa techniczna Sea Launch zmontowała rakietę i jej ładunek we wnętrzu „Sea Launch Commandera", nazywanego oficjalnie statkiem montażu i dowodzenia. Dwustumetrowy, specjalnie przystosowany frachtowiec miał na górnym pokładzie wiele stanowisk komputerowych i centrum dowodzenia. Na dolnym pokładzie mieściła się przestronna montownia, gdzie trzymano części zenita. Inżynierowie i technicy składali tu w jedną całość elementy rosyjskiej rakiety, wykorzystując system szyn, który biegł niemal przez całą długość statku. Po zmontowaniu rakiety w jej głowicy umieszczano satelitę i przetaczano całość na rufę „Sea Launch Commandera".
– Przyczepiajcie – powiedział Stamp z lekkim akcentem ze Środkowego Zachodu. Zerknął w górę na wielki dźwig na krawędzi wysokiej platformy startowej. Z dwóch kratownicowych wysięgników żurawia zwisało kilka grubych lin. Pływający minikosmodrom ochrzczony „Odyssey" stał tuż za rufą „Sea Launch Commandera". Wysięgniki dźwigu platformy były dokładnie nad rakietą leżącą na statku. Liny żurawia opuściły się cicho i ekipa techniczna w kaskach ochronnych umocowała je do zaczepów na całym korpusie zenita.
– „Sea Launch Commander", tu „Odyssey" – zabrzmiał w radiu Stampa inny głos. – Jesteśmy gotowi do przenoszenia.
Stamp skinął głową mężczyźnie stojącemu obok. Niski brodaty kapitan statku nazwiskiem Christiano uniósł swoje radio.
– Tu „Commander". Zaczynajcie, „Odyssey". Powodzenia.
Chwilę później liny naprężyły się i rakieta uniosła się wolno ze stojaka. Stamp wstrzymał oddech, gdy zenit zawisł wysoko nad pokładem statku. Rakieta bez paliwa ważyła ułamek tego, co po zatankowaniu, więc operację można było porównać do podnoszenia pustej puszki po piwie. Ale Stamp nie mógł opanować zdenerwowania, kiedy patrzył na zenita nad swoją głową.