Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Coś zrobiła?! – wrzasnęła.

– To pięciominutowy alarm ostrzegawczy! – odkrzyknęła Francesca. – Reakcja przekroczyła punkt krytyczny. Nic już jej nie zatrzyma.

– Powiedziałaś, że zrobisz to, jeśli wypuszczę twoich przyjaciół.

Francesca zaśmiała się.

– Skłamałam. Przecież mnie pouczyłaś, by nigdy nikomu nie ufać.

Technicy, którzy najszybciej zorientowali się w niebezpieczeństwie, wymknęli się z laboratorium i zaczęli wspinać się po wąskich awaryjnych spiralnych schodach do wodoszczelnego szybu, który wiódł na powierzchnię. Widząc, że uciekają, dyrektorzy ruszyli za nimi. Wówczas również strażnicy wpadli w popłoch. Kolbami zmusili dyrektorów do cofnięcia się, a do opornych otworzyli ogień. U wejścia na awaryjne schody wyrósł stos trupów. Strażnicy, którzy przez niego przeleźli, utknęli w wąskim przejściu. Z tyłu napierali inni. Po kilku sekundach jedyną drogę ucieczki zatarasowały stratowane ciała.

Brunhilda nie mogła uwierzyć w to, jak szybko rozpada się jej świat. Całą złość skupiła na Francesce, która nie zrobiła nic, by uciec.

– Zginiesz za to! – wrzasnęła, mierząc w nią z rewolweru Austina, który podniosła z podłogi.

– Zginęłam dziesięć lat temu, kiedy przez twój obłąkany plan znalazłam się w dżungli – odparła Francesca.

Brunhilda nacisnęła spust. Padły trzy strzały. Pierwsze dwa nie trafiły, trzeci przeszył pierś białej królowej. Kolana ugięły się pod nią, osunęła się na podłogę i usiadła, plecami oparta o ścianę. Kiedy mroczny kir zasnuł jej oczy, uśmiechnęła się uszczęśliwiona i umarła.

Brunhilda cisnęła rewolwer i podeszła do pulpitu sterowniczego. Zatrzymała się przed ekranem komputera z taką miną, jakby chciała siłą woli zatrzymać reakcję. Uniosła wysoko nad głowę zaciśnięte pięści i wrzasnęła, a jej wściekły ryk zmieszał się z chrapliwym bekiem klaksonu.

A potem uwięzione w materiale rozszczepialnym atomy i cząsteczki uwolniły się, wyzwalając ogromny ładunek energii. Rozsadzony przez wewnętrzne ciśnienie reaktor zmienił się w roztopiony metal. W rozżarzonej do białości eksplozji Brunhilda w jednej chwili obróciła się w popiół, a olbrzymia ognista kula przemieniła laboratorium w piekło.

Przegrzany dym wzbił się szybami windowymi, przez tunel wagonika dotarł do głównego kompleksu budynków i, wypełniwszy wszystkie korytarze, wpadł do Wielkiej Sali. Tam buchnął skłębionymi płomieniami, od których zagotowało się powietrze i zajęły się chorągwie na ścianach. A potem tlące się w sercu Walhalii szare popioły po okręcie wikingów z Gokstad pochłonęła na zawsze ognista burza.

41

Motorówka boston whaler pędziła ze wzniesionym dziobem przez jezioro. Austin do maksimum żyłował jej dwa przyczepne silniki evinrude 150. Opalona twarz stężała mu w maskę gniewu i rozgoryczenia. Chciał wrócić do laboratorium, ale kiedy winda dowiozła ich do hangaru dla łodzi, przestała chodzić. Tak samo towarowa. Pobiegł do schodów, ale Gamay go przytrzymała.

– To na nic – powiedziała. – Nie ma czasu.

– Kurt – poparł ją Zavala – zostały niecałe cztery minuty.

Austin wiedział, że mają rację. Zginąłby daremnie, próbując uratować Franceskę, i naraziłby ich życie. Pierwszy wyszedł z hangaru na molo. Siedzący tam strażnik, który przysnął na słońcu, zerwał się na nogi i, wystraszony, próbował zdjąć pistolet z ramienia, ale Austin, nie bawiąc się w konwenanse, dopadł go i strącił do wody.

Wsiedli do motorówki. Kluczyk był w stacyjce, zbiorniki z paliwem pełne. Silniki zapaliły od razu. Rzucili cumy, Austin dał pełny gaz i skierował łódź prosto na brzeg Nevady. Na okrzyk Zavali odwrócił głowę. Joe i Gamay patrzyli w stronę mola, gdzie jezioro burzyło się jak wrząca woda w czajniku.

Zaraz potem usłyszeli stłumiony huk i w powietrze na wysokość kilkudziesięciu metrów wystrzelił gejzer krwistoczerwonej wody. Zakryli dłońmi twarze, chroniąc je przed parzącym deszczem i chmurą pary. Kiedy ośmielili się znowu spojrzeć, zobaczyli, że molo znikło i że pędzi w ich stronę wysoka, co najmniej trzymetrowa fala.

– Te łodzie są podobno niezatapialne – powiedział nerwowo Zavala.

– To samo mówiono o “Titanicu” – przypomniała mu Gamay.

Austin zawrócił motorówkę i ustawił ją dziobem do fali, która tylko uniosła ich wysoko w górę i przetoczyła się pod nimi. Austin przypomniał sobie, że nawet tsunami naprawdę groźna staje się dopiero wówczas, gdy uderza w brzeg. Miał nadzieję, że siła tej fali osłabnie, nim dotrze ona do brzegu Tahoe po nevadzkiej stronie.

Na lądzie też działo się niemało. Nad lasem, gdzie wcześniej oglądał z paralotni wieże Walhalii, wyrósł słup dymu, który, zmieniając się na jego oczach, pociemniał i zgęstniał. Austin zmniejszył prędkość i wpatrzył się w wielkie, czarne, przetykane żółtoczerwonymi płomieniami kłęby wzbijające się wysoko ponad drzewa.

– Gotterdammerung – mruknął.

– Zmierzch bogów? – spytała Gamay, która to usłyszała.

– Myślałem raczej o bogini – odparł.

Zamilkli. Słychać było jedynie warkot silników i szum prutej dziobem wody. A potem doszedł ich odgłos przypominający pohukiwanie szalonej sowy i ujrzeli, że nadpływa ku nim czerwono-biało-niebieski tort. “Królowa Tahoe” ponownie włączyła syrenę. Z górnego pokładu machała im raka wysoka postać – Paul. Austin pomachał mu w odpowiedzi, dodał gazu i skierował motorówkę w stronę zbliżającego się statku.

Epilog

Pustynia Libijska, pół roku później

Naczelnik wioski był chudy jak bocian, a dziesiątki lat spędzonych na pustynnym słońcu tak pobruździły jego czerstwą twarz, że nie dałoby się znaleźć na niej miejsca na choćby jedną zmarszczkę więcej. Lata niedożywienia zredukowały jego garnitur zębów do dwóch, po jednym w każdej szczęce, ale ich brak bynajmniej nie przeszkadzał mu uśmiechać się z dumy. Stojąc pośrodku swojego gniazda – zabłoconej oazy z garstką żółtych glinianych lepianek i kilkoma palmami – zachowywał się niczym wielkomiejski burmistrz, szykujący się do przecięcia wstęgi na otwarcie publicznej inwestycji.

Jego wioska leżała daleko na zachód od Wielkich Piramid w Gizie, w jednym z najbardziej niegościnnych zakątków świata. Pomiędzy Egiptem i Libią rozpościerają się tysiące kilometrów kwadratowych gorących, suchych piasków, z których tu i ówdzie sterczą kości żołnierzy niemieckich dywizji pancernych z drugiej wojny światowej. Nieliczne rozrzucone wśród nich osady nieustannie walczyły o przetrwanie, skupiając się wokół oaz, których żywot był niepewny. Czasem bowiem wysychały istniejące tam źródła, a wówczas wioski nawiedzał głód. Jednak ten odwieczny cykl walki o utrzymanie się przy życiu miał się właśnie zmienić.

Na znak nadejścia lepszych czasów wioskę przystrojono kolorowymi chorągiewkami, wielbłądom wpleciono w ogony kawałki materiału, a na wioskowym placu, właściwie klepisku pośrodku oazy, wzniesiono duży pasiasty biało-niebieski namiot w barwach Organizacji Narodów Zjednoczonych. Na skraju wioski stało kilka helikopterów, a w cieniu namiotu czekali dyplomaci reprezentujący ONZ oraz kilka krajów afrykańskich i Bliskiego Wschodu.

Naczelnik wioski zajął miejsce przy obiekcie, którego ze świecą szukać na pustyni. Była to okrągła marmurowa fontanna, składająca się z dużego basenu, otaczającego mniejszy, zwieńczony posągiem skrzydlatej kobiety, z której wyciągniętych dłoni tryskała woda.

Gotów do rozpoczęcia uroczystości naczelnik ceremonialnie zdjął z szyi cynowy kubek, nabrał do niego wody i napił się. Jeszcze szerzej rozciągnął w bezzębnym uśmiechu usta i załamującym się, piskliwym głosem zawołał: “Elhamdelillah lilmajja”.

Dołączyli do niego inni wieśniacy, po kolei pijąc z kubka, jakby to właśnie on, a nie fontanna, był magicznym źródłem wody. Po nich podeszły napełnić gliniane garnki czekające na swoją kolej kobiety. Kręcące się dotąd wokół fontanny dzieci uznały to za sygnał ze strony matek, że mogą się ochłodzić, i niebawem basen zapełnił się rozchichotanymi, rozchlapującymi wodę nagimi maluchami. Dyplomaci i przedstawiciele rządów wyszli spod osłony namiotu i zebrali się wokół fontanny.

76
{"b":"197096","o":1}