Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zajmę się tym – obiecał Austin i wstał. – Odprowadzę panią do wyjścia, doktor Cabral – zaproponował, ściskając dłoń Franceski.

– Dziękuję, proszę mówić mi po imieniu – powiedziała, kiedy szli do windy.

– Zgoda, jeśli pani zrobi to samo. Jaką kuchnię pani lubi: koreańską, tajską, włoską czy tradycyjną amerykańską?

– Słucham?

– Więc nikt pani nie uprzedził? – spytał z udawanym zdumieniem. – Do zestawu ratowniczego Austina należy też kolacja. Mam nadzieję, że pani nie odmówi. Kto wie, jak długo będę musiał się żywić wielorybim tranem i stekami z morsa.

– W takim razie chętnie przyjmę zaproszenie. Czy godzina siódma panu odpowiada?

– Jak najbardziej. Pozostanie mi dużo czasu na przygotowanie się do wyprawy na Alaskę.

– A więc do zobaczenia. Jak pan wie, zatrzymałam się u Troutów. Odpowiada mi kuchnia koreańska.

Austin pożegnał się z Franceską pod wielkim globem, wyrastającym z zielonej jak morze posadzki, pośrodku holu wejściowego NUMA – atrium otoczonego wodospadami i akwariami wypełnionymi kolorową, egzotyczną morską fauną i florą. A potem wrócił do biura na trzecim piętrze, poinformował Zavalę przez telefon o rozmowie z Sandeckerem i zajął się zorganizowaniem transportu na Alaskę.

Kiedy przyjechał po Franceskę do domu Troutów w Georgetown, była gotowa do wyjścia. Z Paulem i Gamay zamienił tyle słów, ile wymagała tego grzeczność, a potem pojechali do jego ulubionej koreańskiej restauracji, mieszczącej się w bezpretensjonalnym budynku w Alexandrii.

Zaproponował, by zamówili belogi, cienkie płaty marynowanej wołowiny, smażonej na gorącej płycie. Bardzo lubił to danie, lecz tym razem, pochłonięty widokiem Franceski, ledwie je skosztował. Miała na sobie prostą bladoniebieską sukienkę z marmurkowego dżinsu, kontrastującą z jej ciemną karnacją i długimi bujnymi włosami, które zatrzymały w sobie blask słońca. Trudno mu było pogodzić wizerunek tej kulturalnej, pięknej kobiety, wyraźnie rozkoszującej się posiłkiem spożywanym w cywilizowanych warunkach, z opowieścią o białej bogini, władczyni dzikich Indian. Była spokojna i odprężona, ale nawet gdy śmieli się z jej braku wprawy w posługiwaniu się pałeczkami, nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarła na nim, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Mimo zewnętrznego poloru i ogłady widać było, że dżungla weszła jej w krew. Dostrzegł to w kociej gracji jej ruchów i w czujności jej ciemnych oczu. Zauroczony tym i zafascynowany przyrzekł sobie, że koniecznie musi się z nią spotkać po powrocie z wyprawy.

Ten wspólny wieczór szybko się skończył. Przed wyjazdem na Alaskę Austin miał mnóstwo rzeczy do zrobienia. Kiedy wysadził ją przed domem Troutów, spytał, czy zechce się z nim umówić po powrocie.

– Będzie mi bardzo miło – zapewniła. – Jakiś czas pomieszkam w Waszyngtonie i liczę, że poznamy się lepiej.

– Do zobaczenia – powiedział. – Czas i miejsce ustalimy później.

– Jesteśmy umówieni.

Uśmiechnęła się i leciutko pocałowała go w usta.

29

Przy poparciu Sandeckera Austin bez trudu załatwił odrzutowiec NUMA. Przeleciawszy z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę nad Stanami, przed skokiem do Anchorage turkusowa cessna citation ultra uzupełniła paliwo w Salt Lake City. Po całonocnym locie, o świcie barwiącym na różowo góry Chugach, Austin i Zavala wylądowali na obrzeżach największego miasta Alaski, nazywanego przez część tubylców Los Anchorage. Po niewielu minutach znów wzbili się w powietrze, śpiesząc do celu swojej podróży w Nome.

Wkrótce po starcie z Anchorage Zavala przyniósł z kuchenki dwa kubki parującej kawy. Austin studiował starą mapę, rozłożoną na składanym stole między fotelami. Uwagę skupił na półwyspie, który jak pięść z wydatnymi kłykciami sterczał w stronę pobliskiej Rosji po drugiej stronie Cieśniny Beringa.

Usadowiwszy się w fotelu naprzeciwko Austina, Zavala łyknął kawy i wyjrzał przez okno na rozległą przestrzeń w dole. Przez rozproszone strzępy pierzastych chmur przezierały obramowane rzekami czarne góry i gęste lasy.

– Bezkresna kraina – powiedział wolno. – Wiesz już, do jakiego portu zawiniemy po Nome?

Austin usiadł prosto, splótł dłonie za głową, spojrzał w dal i na jego ustach pojawił się uśmieszek.

– Mniej więcej – odparł.

Zavala wiedział, że Austin nie sili się na tajemniczość. Po prostu nie lubił niespodzianek. Przed przystąpieniem do działania starannie zbierał dane.

– Nie mam złudzeń, że stoimy przed ogromnie trudnym zadaniem. Możemy tak szukać do emerytury i nic nie znaleźć. – Austin zmarszczył w zamyśleniu czoło. – Dlatego postanowiłem zacząć od tego, co już wiemy.

– Wiemy, że celem ataku był Związek Radziecki – powiedział Zavala, wskazując na mapie północno-zachodni kraniec Alaski, gdzie krótkie palce poszarpanej linii brzegowej – pozostałości dawnego mostu międzylądowego – sięgały w stronę Azji. – Jaki zasięg miało to skrzydło?

– Cztery i pół tysiąca kilometrów przy prędkości przelotu około ośmiuset kilometrów na godzinę. Przyjmuję, że aby powiększyć jego zasięg, zwiększono pojemność zbiorników paliwa.

– Można zatankować w powietrzu – podpowiedział Zavala.

– Wziąłem to pod uwagę. Ale żeby uniknąć wykrycia, akcja ta musiała trwać jak najkrócej.

Ostro zatemperowanym ołówkiem Austin połączył łukiem przylądek Barrowa z deltą rzeki Jukon. Zavala cicho gwizdnął.

– To ponad tysiąc pięćset kilometrów – powiedział. – Ogromny teren do przeszukania.

– Większy od niektórych stanów – przyznał Austin. – Pomyślałem jednak, że nasz wywiad chciał utrzymać ten plan w jak największej tajemnicy. Wybudowanie nowej bazy byłoby kosztowne i czasochłonne, a co więcej, mogło zwrócić uwagę przeciwnika.

Zavala strzelił palcami.

– Wykorzystali istniejącą bazę! – zawołał.

Austin skinął głową.

– Po wybuchu drugiej wojny światowej na Alasce w obawie przed japońską inwazją zbudowano wiele stanowisk artyleryjskich i lotnisk. Te czerwone kropki na mapie to lotniska polowe z czasów wojny.

– A jeśli ta baza była tajna? – spytał Zavala po chwili zastanowienia.

– Była tajna. – Austin obrysował ołówkiem miasto Nome. – Tu znajdziemy to, czego szukamy, choć przyznaję, że mimo wielu domysłów nadal strzelam w ciemno.

– Skąd wiesz, że to właśnie tu? – spytał Zavala. – Samolot mógł wystartować z wielu innych miejsc.

Austin wyjął z kieszeni marynarki mały notatnik. Brązowa okładka była podniszczona, ale wciąż dało odczytać się słowa “Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych”, a w dole napisane atramentem nazwisko.

– To pamiętnik ojca Buzza Martina, pilota, który poleciał tym skrzydłem na ostatnie zadanie.

Zavala roześmiał się uradowany.

– Powinieneś być magikiem – powiedział. – Wyciągnąłeś go niczym królika z kapelusza.

– Ten królik sam mi wskoczył na kolana. Po spotkaniu Sandeckera z LeGrandem CIA pogrzebała w archiwach i oddali rodzinie osobiste rzeczy Martina. Widać bardzo im się śpieszyło, by pozbyć się obciążających dowodów, więc nie przeszukali tych rzeczy dokładnie. Buzz znalazł w mundurze ojca jego notatnik. Przyszło mu na myśl, że może być tam coś ważnego, więc przez wyjazdem z Waszyngtonu przekazał go mnie.

– Nie widzę tutaj żadnej mapy – rzekł Zavala, odwracając pofałdowane kartki pamiętnika.

– To byłoby zbyt proste. – Austin wziął pamiętnik i otworzył na stronie, którą wcześniej zaznaczył żółtą zakładką. – Martin był doświadczonym żołnierzem. Wiedział, że w wojsku nie można mieć długiego języka. Pamiętnik zawiera głównie zwierzenia, jak bardzo mu brak żony i dziecka. Ale kilka rzeczy przemycił. Pozwól, że odczytam ci fragment:

“Do mojej żony Phyllis i syna Buzza. Może kiedyś to przeczytacie. Mając mnóstwo czasu, w drodze do No-Name zacząłem pisać ten pamiętnik. Gdyby góra dowiedziała się, że robię notatki, nawarzyłbym sobie piwa. Ta sprawa jest bardziej tajna niż Program Manhattan. Od tajniaków nieraz słyszałem, że jestem zwykłym pilotem, który ma wykonywać rozkazy i nie zadawać pytań. Czasem czuję się jak więzień. Jestem wraz z cała załogą pod ścisłym dozorem. Prowadzę więc te zapiski chyba dlatego, aby poczuć, że jestem człowiekiem. Karmią nas dobrze, Phyllis, i pod tym względem nie musisz się o mnie martwić. Jem dużo świeżego mięsa i ryb. Niestety naszego baraku nie zbudowano z myślą o lodowatej Północy. Wprawdzie śnieg ześlizguje się z półkolistego dachu, ale metal to kiepski izolator. Ciągle palimy w piecu drewnem. Lepiej byłoby nam w igloo. Za to samolot ma się w swojej dziupli wybornie. Przepraszam za te narzekania. Mam szczęście, że latam tą maszyną. Nie do wiary, że taki wielki samolot może być zwrotny jak myśliwiec. To przyszłość lotnictwa”.

54
{"b":"197096","o":1}