Литмир - Электронная Библиотека

Ostrożnie, lecz dość szybko podszedł do drzwi frontowych. Spojrzał przez szybę w drzwiach, nie dostrzegł jednak niczego poza podwórkiem iskrzącym się od porannego szronu.

Z pewnością nic się nie dzieje, po prostu źle spałeś, przekonywał sam siebie.

Zbliża się finał, ponoszą cię nerwy i reagujesz na byle co.

Wzdrygnął się. To nic nie jest, tłumaczył sobie. Może to wiatr. Widział jednak, że drzewa, nagie i ciche, stoją nieruchomo na tle pochmurnego nieba.

Chociaż nie chciało mu się opuszczać starego domu, wiedział, że musi się upewnić. Powoli przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Wionął na niego lodowaty podmuch. Znowu się zawahał, wcale nie mając ochoty wychodzić na zewnątrz.

Jednak wyszedł.

Drżąc z zimna, a może i z innego powodu, Ramon stanął na ganku. Z pistoletem w ręku, zwracając głowę w prawo, potem w lewo, ogarnął wzrokiem podwórko.

Lauren, wpatrzona w tył budynku, zapytała:

– Myślisz, że z nimi wszystko w porządku? – Panujący wokół spokój zaczynał naruszać jej poczucie pewności siebie. W ciągu ostatnich kilku minut kilkanaście razy musiała odganiać różne koszmarne fantazje. Karen objęła ją ramieniem, przytulając mocno.

– Oczywiście – odrzekła łagodnie. – A dlaczegóż by nie?

– Niczego nie było słychać.

– To znaczy, że wszystko idzie jak trzeba.

– Jednak wolałabym coś usłyszeć.

– Boisz się?

– Pewnie. A ty nie?

– Tylko trochę. Też mnie zaczyna ponosić.

– Myślisz, że Tommy i sędzia…

– Och, nic im nie jest, jestem pewna. Prawdopodobnie śpią. Wiesz, jaki Tommy jest. Jeśli tylko trochę się zmęczy, nie obudzi go nawet strzał armatni.

– Tak bym chciała, żeby była tu mama.

– Ja też.

– Oni wiedzieliby, co robić.

– Jasne.

– Przysuń się, zimno mi.

– To wcale nie zimno – odparła Karen, praktyczna, jak zawsze. Przysunęła się jednak. Popatrzyła na swoją broń. – Gdy widać tę czerwoną kropkę, to znaczy, że jest odbezpieczony czy zabezpieczony?

– Odbezpieczony.

– Aha, rzeczywiście. – Z kliknięciem zabezpieczyła strzelbę.

– Czemu to robisz? – zdziwiła się Lauren.

– Tata powiedział…

– Powiedział, żebyśmy zachowywały się ostrożnie, a nie głupio.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – starsza siostra najeżyła się.

– Nie wydaje mi się, bym była w stanie pamiętać o tym głupim odbezpieczaniu w razie potrzeby. Myślę, że powinnyśmy być gotowe, w razie gdyby trzeba było biec im z pomocą.

– Mówili, żeby się stąd nie ruszać.

– Taak, a co ty o tym myślisz?

Karen zastanawiała się przez chwilę. Pragnęła być odpowiedzialna, zachować się odpowiednio. Pragnęła, by rodzice byli z niej dumni. Lauren patrzyła na nią badawczo.

– Wiem, o czym myślisz – wyszeptała. Wiem, co oni mówili. Ale jesteśmy tu, żeby pomóc. On jest też naszym bratem.

– Chyba masz rację.

Dziewczynki odbezpieczyły broń. Pochyliły się do przodu wbijając wzrok w dom.

– Czujesz coś? – szepnęła Lauren nieoczekiwanie.

– Co?

– Nie wiem. Jakby zerwał się wiatr albo przesunęła nad nami chmura, czy coś takiego.

Karen skinęła głową. Uśmiechnęła się.

– Wiesz, w szkole nam nie uwierzą. Lauren niemal zachichotała.

– Masz rację.

Ta niewinna chwila wesołości rozpłynęła się jednak w przytłaczającej martwocie świtu. Cisza otoczyła je znów ze wszystkich stron i poczuły niepokojący lęk przed nieznanym. Pozostały tak, przytulone, wpatrzone w dom na farmie. Lauren ujęła dłoń Karen. Kiedy ścisnęła ją, obie poczuły, jakby przeszedł je prąd elektryczny. Jedna słyszała bicie serca drugiej, czuła jej oddech.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęła Lauren uspokajająco.

– Wiem. Chciałabym tylko, żeby coś zaczęło się dziać – odparła Karen. Czekały, a niepokój walczył w nich z ufnością.

Megan poślizgnęła się na oszronionym stopniu ganku, jej ręka, trzymająca pistolet, chwyciła bezwiednie poręcz. Rozległ się głuchy stuk. Ten dźwięk zatrzymał Megan w pół kroku. Zabrzmiał jej w uszach jak eksplozja. Zamiast wspinać się dalej, wprost do drzwi, uskoczyła do tyłu i przypadła do ziemi pod podestem. Niewidoczna za zrębem schodów czekała, żeby przekonać się, czy ktoś ją usłyszał.

Skrzypnięcie otwieranych drzwi całkowicie ją sparaliżowało. Zamarła, trzymając nieruchomo pistolet i próbując się wtopić w ganek, tak by z góry nie było jej widać.

Nie miała pojęcia, co zrobić.

Gdy usłyszała pierwszy krok, tuż nad głową, cała zadrżała. Podniosła broń myśląc: To się nie może tak skończyć.

Starała się zwalczyć strach, który sparaliżował jej ciało, jedną, jedyną myślą: Tommy. Jej serce biło jak oszalałe, czuła, jak zalewa ją gorąca fala adrenaliny.

Idę, cholera, już idę do ciebie.

Słyszała kroki, zbliżające się do jej kryjówki.

Duncan widział, jak poślizgnęła się i usłyszał niewyraźny stuk. Zaklął. On też czekał, z oczami utkwionymi w żonę. Wyglądała jak zwierzątko, które przycupnęło przerażone.

Na widok otwieranych drzwi jego serce przeszył paniczny strach.

– Och mój Boże – szepnął. – Usłyszeli ją.

W jednej sekundzie poczuł, że słabnie. Poczuł się lekki, jakby nic nie ważył. Potem zobaczył Gutierreza, wychodzącego na ganek.

– Och Boże – powtórzył. – Megan uważaj. – Z ust Duncana wydobył się szept.

W ręku Gutierreza spostrzegł pistolet.

Zobaczył, że Ramon schodzi po schodkach, z każdym krokiem bliżej miejsca, w którym kuliła się jego żona.

Spróbował nakazać łomoczącemu sercu spokój. Pomyślał: Nie mamy wyboru.

Miał sucho w ustach. Przed oczami mignęło mu dawne wspomnienie: zobaczył ulicę w Lodi, siebie – wahającego się, trzymającego się furgonetki, jakby stał na brzegu ciemnego oceanu, lękając się, że może zostać wessany w głębinę. Minione lata krzyczały teraz do niego, by nie czekał, nie zwlekał, jak wtedy, nie zmarnował wszystkiego na skutek wątpliwości.

– Nie ruszaj się, Megan – szeptał.

Głęboko zaczerpnął powietrza, przyłożył policzek do kolby karabinu. Cały świat zrobił się nagle miniaturowy, widział tylko jeden punkt gdzieś za czarną przestrzenią, za podwórkiem, nad głową żony i prosto na piersi Ramoną Gutierreza. Zobaczył, że Ramon robi jeszcze jeden krok i zatrzymuje się jakieś pół metra od krawędzi ganku, za którą ukryła się Megan.

Wolno wypuścił z płuc powietrze.

– Wybaczcie mi – wyszeptał. Nacisk palca na spuście był nie do opanowania. Delikatnie cofnął go i wypalił. Huk eksplozji roztrzaskał na kawałki porcelanowe powietrze.

Olivia Barrow śniła o więzieniu. Była znów w celi, w warunkach zaostrzonego rygoru, tyle że tym razem nie sprawdzono, czy zamknięcie jest wystarczające. Była więc w stanie bez trudności pokonać kraty. We śnie czuła zimny dotyk stali, słyszała zgrzytanie otwierającej się bramki. Dała krok naprzód, na pomost na zewnątrz kondygnacji, wiedząc, że dookoła nie ma nikogo i może iść, dokąd chce. Wezbrała w niej nieopanowana radość, lekkość, jak gdyby jej stopy nie ciążyły już dłużej ku ziemi, jakby mogła pofrunąć. We śnie wesoło wybiegła z celi i wtedy usłyszała rozdzierający grzmot, przez ułamek sekundy sadząc, że to burza rozszalała nad jej głową.

Wtedy właśnie nastąpiło raptowne, przeraźliwe przebudzenie.

Usiadła gwałtownie na łóżku, nie zważając na poranny ziąb, i wytężyła słuch.

– Co to było, do diabła? – wrzasnęła piskliwie.

Obok niej podnosił się już Bill Lewis. W słabym świetle świtu jego skóra wydawała się blada, niemal przezroczysta. Oczy miał szeroko otwarte, w głosie nieprzyjemnie przebijało się spanikowane skomlenie:

– Nie wiem. Co to było? Nie mam pojęcia, spałem.

– Zabrzmiało jak strzał.

– Gdzie jest Ramon?

– Nie wiem. Chyba w swoim pokoju.

– Ramon? Ramon! Gdzie jesteś, cholera? – wołała Olivia.

Żadnej odpowiedzi. Pomyślała: Poszedł na górę i zabija ich. Spuściła nogi na podłogę i stanęła nago. Teraz powinien nastąpić drugi strzał. Powinnam słyszeć krzyki. I powinnam słyszeć odpowiedź. Co jest?

77
{"b":"109966","o":1}