Литмир - Электронная Библиотека

– Mam zginąć, żeby pokazać, co jestem wart?

– Jak inni. Zawahał się

– Powiedziałam ci. Jesteśmy do tego gotowi. Zrobimy to, co będziemy musieli.

– No więc zobaczymy, prawda? Przekonamy się niebawem.

Olivia popatrzyła na brodatego mężczyznę. Była prawie tak wysoka jak on i mogła spojrzeć mu prosto w oczy. Zaśmiała się szyderczo. Zanim brodacz zdołał powiedzieć coś jeszcze, obróciła się na pięcie i zniknęła w sypialni w głębi mieszkania. Ten patrzył za nią przez chwilę wściekły na samego siebie.

– Myśli, że występuje na pieprzonej scenie – powiedział do siebie. W myśli dodał: I tak rzeczywiście jest.

Ponownie odwrócił się do drzwi łazienki.

– Meg, co z tobą?

Usłyszał spuszczanie wody w toalecie i po paru sekundach drzwi powoli się otworzyły. Była blada i roztrzęsiona.

– Wybacz, Duncan, zrobiło mi się niedobrze. To chyba nerwy. Ale nie martw się, wszystko będzie jak trzeba. Powiedz mi tylko, co mam robić. – Wzrok zwróciła w głąb korytarza, w kierunku pokoju, w którym przed chwilą zniknęła Olivia. – Wiesz, co o tym myślę. Ale zrobię, co zechcesz.

– Słuchaj, wszyscy jesteśmy zdenerwowani. To naprawdę ważny dzień.

– Nie zawiodę.

– Wszystko będzie dobrze. Słuchaj, więcej w tym gestów niż prawdziwego zdecydowania. I naprawdę nikt nie ma zamiaru dać się zabić. Więc nie denerwuj się tak.

Ale ona wiedziała, że to nie nerwy. Że to życie, pęczniejące w niej, i przez sekundę zastanawiała się, czy to była odpowiednia chwila, by mu o tym powiedzieć. Nie, pomyślała, nie tu, nie teraz. Ale kiedy? Czasu było niewiele.

Megan pogłaskała go po policzku.

– A z tobą wszystko w porządku?

– Jasne, dlaczego pytasz?

– Po prostu tak sobie pomyślałam.

– Dlaczego? Co mogłoby być nie tak? Popatrzyła na niego bez słowa.

– Niech to szlag – wyszeptał ze złością – nie zaczynaj znowu. Już rozmawialiśmy o tym. Mamy to za sobą. Mam już dosyć tych marszów, tych protestów. Do niczego nie doprowadziły. Próbowaliśmy, wciąż próbowaliśmy. Jedyną rzeczą, jaką rządzący tym społeczeństwem rozumieją, jest przemoc w ich własnym stylu. Trzeba uderzyć ich w samo serce. Może to coś zmieni. To jedyna droga. – Zawahał się i dodał: – To jedyny rodzaj symboliki, jaką są zdolni pojąć. Dopiero na to zwrócą uwagę. To jest konieczne.

W pierwszej chwili nic nie odpowiedziała. Potem odezwała się cicho:

– Dobrze, świetnie. Wiara w to, że coś się zmieni, to jedno. Ale nie zaczynaj mówić jak Tanya, bo to nie pasuje do ciebie.

Westchnął zrezygnowany.

– Już to przerabialiśmy. Przytaknęła.

– Cholera, nie teraz. Tylko nie teraz!

Chwycił ją za ramiona, nie ze złością, ale tak zwyczajnie, trzymając na odległość wyciągniętych rąk. Otoczyła go ramionami.

– Nie teraz – wyszeptał. – Jezu, nie powinienem cię tu przyprowadzać. To nie jest dla ciebie. Dobrze wiedziałem.

– To, co jest dla ciebie, jest i dla mnie – odparła, po czym roześmiała się. – O rany, to rzeczywiście brzmi staromodnie. – Wiedziała, że żart pomoże mu się odprężyć. Widziała napięcie w jego oczach. Miała nadzieję, że było spowodowane wątpliwościami. Miała nadzieję, że zdoła go stąd wyciągnąć. Ze zdoła wyciągnąć stąd ich oboje.

Po chwili puścił ją.

– Chodźmy coś zjeść – powiedział normalnym głosem. Pstryknął ją delikatnie w podbródek.

Pokręciła głową.

– Chyba nie mam apetytu. Zawahała się, jak gdyby zastanawiając się. – Zabawne, właśnie poczułam, że mogłabym zjeść konia z kopytami. I z bitą śmietaną.

– Na śniadanie?

– Już dobrze – powiedziała ujmując go za rękę. Jej uśmiech krył jednak niepokój, który krzyczał: "Powiedz mu! Wszystko się teraz zmieniło. Nie jesteśmy już tacy jak przedtem".

Rozpaczliwie próbowała znaleźć właściwe słowa i odpowiednią chwilę.

Olivia Barrow stała w ciasnej garderobie przy sypialni i wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Włosy miała krótko przystrzyżone, co dodawało ostrości jej rysom. Przyglądała się swojej twarzy – prostemu nosowi, wydatnym kościom policzkowym i wysokiemu czołu, które tak często skłaniały jej matkę do uwag, kiedy stawały obok siebie i patrzyły w lustro. Zawsze jej powtarzała, że będzie najładniejszą dziewczyną na każdym przyjęciu towarzyskim. Zaśmiała się do siebie – najwidoczniej nie miała na myśli dzisiejszych spotkań. Przypomniała sobie jak kiedyś, zaraz potem jak dostała się do college'u, agencja dla modelek chciała podpisać z nią kontrakt. Prychnęła z pogardą. Powinnam mieć jakąś bliznę, uznała. Ohydną jaskrawą czerwono-fioletową szramę, biegnącą w poprzek ładnej buzi. Jak kreska na płótnie malarza. Byłoby lepiej, gdybym była bardziej pyzata, bardziej nijaka. Powinnam być przysadzista, mieć strąkowate włosy hippiski, obwisłe piersi i pośladki, powinnam śpiewać mantry o pokoju, miłości i kwiatach i wyglądać tak, jakby w całym świecie interesowało mnie tylko to, gdzie znaleźć kolejną działkę kwasu. Wtedy trudniej byłoby mnie rozpoznać.

Ale jednocześnie świetnie zdawała sobie sprawę z przewagi, jaką jej dawała uroda. Schyliła się dotykając najpierw palców stóp, potem – wciąż zgięta jak scyzoryk – kładąc dłonie płasko na podłodze. Kondycja fizyczna była bardzo ważna.

Jej matka była tancerką. Często przyglądała się jej skokom i piruetom w sali prób. Była zawsze taka silna. Olivia poczuła nagle przypływ złości. Dlaczego matka nie próbowała walczyć?! Dlaczego pozwoliła, aby choroba pozbawiła ją życia? Pamiętała do dzisiaj, w jakim szoku była matka, jak szybko rak odbierał jej siły, jak stawała się coraz mniejsza, wręcz żałosna. Olivia nienawidziła tego wspomnienia. Nienawidziła ostatecznej klęski, tego mamrotania i bredzenia lekarzy. Nienawidziła bezsilności ojca.

Zastanowiła się, co ona wtedy robiła. Przypuszczalnie tkwiła w zatęchłej norze w apartamencie z widokiem na Washington Square, studiowała podręczniki prawa, przygotowywała się do odparcia kolejnego oskarżenia w jakiejś beznadziejnej, z góry przegranej sprawie. Mój ojciec, pomyślała, z tą swoją łagodną uprzejmością, zawsze walczył z wiatrakami. Jeśli sam nie znalazł kogoś podobnego do siebie, ktoś taki zawsze znajdował jego.

W dziwaczny sposób nienawidziła go i kochała zarazem. Zdawała sobie sprawę, jak wiele ją nauczył, jaki wywarło na nią wpływ jego zaangażowanie się w prowadzone sprawy. Uczył ją, że przejście przez życie bez pasji i ideałów oznaczałoby zimną, jałową egzystencję. Wskazywał, że działanie, obowiązek społeczny i protest stanowiły fundament inteligencji. W ich mieszkaniu w Village często rozbrzmiewały pieśni któregoś z ruchów społecznych. Teraz wydawało się jej, że ojciec zawsze budził ją w środku nocy i prowadził z jej pokoju na leżankę stojącą w rogu sypialni rodziców, żeby zrobić miejsce dla kolejnego ważnego gościa, przeważnie z brodą i gitarą, który miał przespać się w jej łóżku. Moje pierwsze poświecenia w imię walki.

Gdy była w trzeciej klasie, kiedy inni streszczali Kłamstwo Charlotty lub Wiatr w wierzbach, ona opowiadała o Joe Hillu i Wobbliesach. Przez głowę przemykały jej wspomnienia z niezliczonych demonstracji, w których brała udział razem z ojcem. Przypomniała sobie jak kiedyś – miała wtedy siedem czy osiem lat – wziął ją do jakiejś obszernej piwnicy w Greenwich Village, pełnej ludzi krzyczących: "Uwolnić ich! Uwolnić ich! Uwolnić ich!" Dopiero później dowiedziała się, że był to wiec w sprawie Juliusa i Ethel Rosenbergów. Pamiętała, jak wielkie wrażenie wywarła na niej siła ich głosów, ich jedność w tym przegrzanym, dusznym pomieszczeniu. Była pewna, że sprawa, za którą opowiadał się także jej ojciec, musi skończyć się sukcesem, i pamiętała, jak płakała, gdy kilka miesięcy później zobaczyła nagłówki w gazetach. Teraz śmiała się z tego w głos. To cały mój ojciec, pomyślała. Był tam na znak poparcia. Poświęcał siebie, swój autorytet, swoje pieniądze dla sprawy, którą uznawał za słuszną. I z jakim skutkiem? Rząd zamordował Rosenbergów. Rząd zawsze gra na nosie i wyśmiewa się z ludzi takich jak mój ojciec.

7
{"b":"109966","o":1}