Литмир - Электронная Библиотека

Była to kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciepłą parkę.

– Słuchaj mamo, mam pewien problem. Jak tylko skończymy rozmawiać zrobię zakupy w spożywczym i wpadnę po dzieci.

– Proszę – nalegał Duncan. Popatrzył na zegarek. Kobieta rzuciła mu piorunujące spojrzenie.

– Ktoś tu koniecznie musi zadzwonić. Będę u ciebie tak szybko, jak się da. Duncan wyciągnął rękę do słuchawki.

– Odwieś ją! – krzyknął.

– Będę pamiętać o brokułach – powiedziała.

Duncan wyrwał jej z ręki słuchawkę i trzasnął na widełki. Kobieta cofnęła się o krok.

– Powinnam zadzwonić na policję! – oburzała się. – Ty chamski draniu! Duncan odwrócił się do niej plecami. Słysząc jej kroki na żwirowanym podjeździe wpatrywał się w telefon. Kiedy zadzwonił, z ulgą podniósł słuchawkę.

– Olivia? To nie moja wina, ktoś rozmawiał przez telefon i… Przepraszam – powiedział.

Roześmiała się.

– Już blisko, matematyk. Całkiem blisko. Rzeczywiście, nie spodziewałam się usłyszeć, że numer jest zajęty. Komu by się chciało rozmawiać przez telefon na takim zimnie! No cóż, wzloty i upadki. A teraz powiedz, ile czasu jedzie się do Leverett?

– Dwadzieścia minut.

– Dobrze. Przy drodze prowadzącej do centrum miasta, na prawo obok stacji benzynowej znajduje się sklep 7 – 11. Telefon jest tuż przed wejściem. Dwadzieścia minut.

Duncan wdepnął gaz. W ciągu paru sekund wyjechał z Greenfield. Nagie pnie drzew wznoszące się ku niebu po obu stronach drogi rzucały paski cienia na jezdnię. Włączył reflektory, co rozproszyło nieco zapadające ciemności, czuł się jak samotny żeglarz. Do Leverett prowadziła kręta, dwupasmowa szosa. Jeździł tędy wiele razy, ale teraz wydała mu się ona dziwnie nie znana. Przez chwilę miał trudności z utrzymaniem się na swoim pasie; zaciskał ręce na kierownicy, lecz samochód wydawał się dryfować. Opuścił nieco szybę, zimne powietrze napełniło wnętrze auta. Wciąż jednak było mu gorąco, na karku, tam gdzie stykał się z kołnierzykiem kurtki, czuł wilgoć. Spojrzał na dłonie – były białe jak u ducha.

Stację benzynową i sklep tuż obok zauważył minutę przed czasem. Minął dystrybutory i podjechał pod budkę telefoniczną. Wyskoczył z auta i rzucił się do aparatu. Czekał zastanawiając się, co teraz będzie. Dotknął kompasu w kieszeni, wyobrażając sobie jednocześnie, że obserwuje go Olivia.

Ale telefon nie zadzwonił.

Jestem tu, mówił w duchu. Jestem tu.

Jazda uspokoiła trochę jego rozstrojone nerwy. Spojrzał na zegarek. Wszystko jak trzeba, cholera. Jestem tutaj.

Telefon milczał nadal.

Czekał, tak samo jak przedtem. Z początku myślał, że Olivia znowu się z nim bawi, więc nie przejmował się za bardzo. Jednak z upływem kolejnych minut jego niepokój wzrastał, przemieniał się w lęk, potem w lepki strach, w końcu osiągając stan paniki.

Telefon nadal milczał.

Nie miał pojęcia, co robić.

Tak jak poprzednio zaczął się zastanawiać, czy może pomylił lokalizację.

Wzrokiem powędrował po terenie stacji benzynowej. Spostrzegł inną budkę telefoniczną, usytuowaną przy drodze, między parkingiem przed sklepem a wjazdem na stację.

Ponownie popatrzył na telefon przed którym stał, który wciąż pozostawał przeraźliwie niemy.

Nie, uznał, powiedziała, że to ten.

Spojrzał na zegarek. Pięć minut po terminie.

Nie chciał myśleć o konsekwencjach. Wiedział, że Olivia coś szykuje, ale nie wiedział co. Próbował odgadnąć, ale w głowie miał pustkę.

Otaczała go szarość zmierzchu. Niebo ciemniało. Widział swój oddech, zmieniony w obłokach pary, jak dymek z papierosa.

Dziesięć minut po terminie.

Znowu popatrzył w kierunku drugiego telefonu.

Mówiła wyraźnie – stacja benzynowa.

Duncan obiegł ją wzrokiem. Było tam pusto, nie przejeżdżały żadne samochody ani ciężarówki, w powietrzu narastał spokój.

Czuł zimno. Wytężył słuch.

Dzwoni, pomyślał. W głowie zakręciło mu się ze strachu.

Zrobił parę kroków w kierunku stojącej samotnie budki telefonicznej. Przejeżdżający samochód zagłuszył tamten dźwięk, ale po chwili Duncan dał najpierw jeden, potem drugi krok do przodu i wtedy wyraźnie usłyszał ostry dźwięk dzwonka. Obejrzał się przez ramię na telefon obok sklepu. Walczył ze sobą, nie mógł się zdecydować.

Ruszył w kierunku budki.

Dzwonek telefonu brzmiał rozgłośnie w jego uszach.

Przyspieszył kroku. Zaczął biec.

Wtem zobaczył pracownika stacji, jak zmierza do aparatu. Nie! krzyknął w duchu. Nie!

Rzucił się sprintem przez parking.

Pracownik otworzył drzwi i podniósł słuchawkę, po czym zaczął dziwnym wzrokiem w nią się wpatrywać.

– Nie! – krzyknął Duncan. – To do mnie! Nie odwieszaj! Widział, jak mężczyzna ze zdziwieniem patrzy na telefon.

– Tutaj! Tutaj! Cholera, to do mnie! – wrzeszczał, pędząc ze wszystkich sił, dziko wymachując rękami.

Mężczyzna wychylił się z kabiny, patrząc na niego.

– Ty jesteś Duncan?

– Tak!

– Aha, niech mnie szlag. To do pana. Duncan chwycił słuchawkę.

– Tak. Tak! Już jestem! – Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem zaskoczonego nieco pracownika stacji, który wzruszył ramionami i odszedł.

– Dobrze się spisałeś, Duncan. Nie sądziłam, że i tym razem ci się uda. Naprawdę… – powiedziała Olivia z udawanym uznaniem.

– Powiedziałaś przed 7 – 11!

– Hej, należy być trochę elastycznym.

– Powiedziałaś to i ja tam byłem.

– Duncan, Duncan, wycisz się. Chciałam tylko wiedzieć, czy jesteś tu, czy nie. – Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Zadzwoniłabym za parę minut i na tamten numer. Ciekawa byłam, czy się domyślisz. – Zachichotała.

Duncan głęboko zaczerpnął powietrza. Próbował uspokoić się, ale nie był w stanie. Udało mu się tylko opanować drżenie w głosie.

– Co teraz? – spytał.

– Kierunek. Uważaj, powiem tylko raz. Gotowy?

– Nie… tak… podawaj.

– Gotowy?

Duncan znów głęboko wciągnął powietrze.

– Tak.

– Wyjmij kompas. Masz jechać sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na pomoc, potem cztery kilometry osiemset metrów na wschód. Na rozwidleniu jedź dwa kilometry trzydzieści metrów na północny wschód. Zatrzymaj samochód. Zobaczysz pole ciągnące się na zachód. Na polu znajdziesz pewien znak. Tam czekaj na dalsze instrukcje. Zapamiętałeś?

– Proszę, powtórz, Olivio.

– Duncan, Duncan, próbuję być wobec ciebie uczciwa, ale widzę, że nie doceniasz moich wysiłków. – Roześmiała się fałszywie. – No dobrze, powtórzę: sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na północ, cztery kilometry osiemset metrów na wschód, dwa kilometry trzydzieści metrów na pomocny wschód. Ruszaj, Duncan. W drogę.

Odwiesiła słuchawkę i zwróciła się do Billa Lewisa i Ramoną Gutierreza.

– Jak leming idący prosto do morza. Zdezorientowany, przerażony i ugodowy. Można by nawet powiedzieć, że już dojrzał. – Uśmiechnęła się. – Misja zakończona. Jedziemy.

Obaj byli tak zdenerwowani, że w odpowiedzi zdołali się tylko krzywo uśmiechnąć. Są słabi, uznała Olivia, z trudem opanowując niechęć. Czują, że pieniądze są blisko i o to im głównie chodzi. Źle. Nadal ich będę potrzebować. Niezbyt długo, ale jeszcze trochę. Szybko wyszła z supermarketu, a obaj mężczyźni przyspieszyli, by dotrzymać jej kroku.

Duncan wskoczył za kierownicę i wyzerował licznik na desce rozdzielczej. Dłońmi ścisnął skronie, próbując się uspokoić. Zupełnie jakby mnie wessał wir wodny. Czuł łomotanie serca. Spróbuj się pozbierać, powtarzał w myśli te słowa, jak magiczne zaklęcie. Sięgnął do kieszeni po kompas. Przez chwilę igła podskakiwała niezdecydowanie, po czym przyjęła właściwą pozycję, wskazując na boczną drogę. Wrzucił bieg i zaciskając wargi ruszył w drogę.

Przejechawszy kilometr znalazł się ponownie wśród gospodarstw rolnych. Jechał powoli, spoglądając na rozciągające się wzdłuż drogi staroświeckie farmy Nowej Anglii. Budynki mieszkalne zbudowane były z desek, pomalowanych na biało, wyszlifowanych przez czas i zimne wiatry; stajnie uginały się pod ciężarem lat i obowiązków. Ziemia miała kolor brunatny, a pnie drzew czarny. W zmierzchu widać było ich sterczące gałęzie. Świat wydał mu się nagle pierwotny i przerażający. Szosa wkrótce zmieniła się śliską żwirowaną drogę. Auto zaczęło tańczyć na wybojach. Samotnie przecinał pola i wzniesienia, jedynie od czasu do czasu spotykał jakiś ciągnik.

62
{"b":"109966","o":1}