Sięgnął do drzwi.
– Proszę, muszę pójść…
Za drzwiami sędzia Pearson gotował się do ataku. Słyszał dziwne drżenie we własnym głosie, który brzmiał tak, jakby należał do kogoś innego. Zamknął oczy, zamierzał rzucić się na wchodzącego.
– No dobrze – powiedział Lewis.
Już miał otworzyć drzwi, ale znów się zawahał.
– Słuchaj – odezwał się po chwili zastanowienia. – Wiedz, że jestem uzbrojony i nie pozwolę na żadne numery. Stawiam wiadro pod drzwiami. Potem otwieram zatrzask. Czekasz, aż dam ci rozkaz, wtedy otwierasz drzwi i bierzesz wiadro.
Wziął głęboki oddech i przesunął wiadro pod drzwi stryszku.
– Słuchaj uważnie, stary. Zabiję cię. Zabiję cię na śmierć tak szybko, że nawet nie zdążysz uświadomić sobie, że jesteś w drodze do piekła. Zrobisz jeden niewłaściwy ruch i już jesteś martwy.
Przerwał, pozwalając, żeby jego słowa przeniknęły do środka.
– I wciąż będziemy mieli dzieciaka. Bill Lewis czekał z ręką na klamce.
– No, odezwij się, stary. Chcę cię usłyszeć.
– W porządku – rzekł sędzia Pearson. Zamarł w bezruchu.
– Posłuchaj tylko – ciągnął Bill Lewis. Przeładował automat i nastawił go na strzelanie. Poznajesz ten dźwięk?
– Nie…
– Oznacza, że pistolet maszynowy jest gotowy do strzału. Znów zamilkł.
– To byłaby paskudna śmierć. Dużo kul i mnóstwo krwi.
– Dobrze. – Wątpliwości zaczęły
się wkradać do serca sędziego. Poczuł, jak napięcie mięśni ustępuje z lekka. Zaczął się zastanawiać: Teraz? Czy to słuszne? On jest sam, czy zdołasz obezwładnić go? Zrób to. Nie, poczekaj. Poczekaj. Nie, teraz jest najlepsza okazja. Zrób to!
Było tak, jak gdyby dwa głosy w jego wnętrzu przekrzykiwały się wzajemnie, a każdy chciał zwrócić uwagę na siebie.
Wyprostował się. I wtedy usłyszał trzeci dźwięk, własny, tubalny głos tak dobrze mu znany z licznych wystąpień sądowych wygłaszanych po wysłuchaniu argumentów obu stron.
Nie, nie teraz. Musisz poczekać.
– Nie ma mowy, żebym nie trafił. Nie tą bronią.
– Rozumiem – odparł sędzia. Przez chwilę poczuł ciężar swoich lat, poczuł ze smutkiem, jak opuszczają go siły.
Bill Lewis krzyknął:
– Jesteś gotowy, stary?
– Tak.
– Nie słyszę.
– Tak, mogę wziąć wiadro.
Kiedy sędzia Pearson odpowiadał, Bill Lewis wziął klucz, otworzył zamek i cofnął się. Uznał, że nieźle nastraszył starego człowieka. Oparł pistolet na biodrze celując w drzwi.
– No dobra. Otwieraj drzwi i bierz wiadro.
Obserwował, jak drzwi otwierają się powoli, odsłaniając sędziego, który przypatrywał mu się uważnie. Lewis lufą wskazał na wiadro. Sędzia skinął i ujął kabłąk.
– Dziękuję – powiedział. – Jesteśmy panu wdzięczni. Lewis gapił się na niego.
– Żaden problem. Chcemy, żeby było wam jak najwygodniej podczas pobytu tutaj. – Słowa wymawiał z dużą starannością. Uśmiechnął się, kiedy starszy pan skinął głową.
– Aha, jeszcze jedno.
– Słucham?
– Do kanapek życzy pan sobie musztardę czy majonez?
Bill Lewis uśmiechał się zamykając za sobą drzwi. Nie pamiętał już jak bardzo przerażony był w pierwszej chwili – przede wszystkim własną słabością.
Olivia Barrow pozwoliła, aby cisza w telefonie narastała, jakby wchłaniając w siebie całą czerń nocy. Wyobrażała sobie ziemistą bladość, jaka musiała wystąpić na twarzy jej ofiary.
– Kto mówi? – usłyszała wreszcie.
– Duncan, doprawdy! Wiesz przecież kto.
Wymówiła te słowa niemal jak kochająca cioteczka strofująca bez przekonania swojego małego siostrzeńca za to, że zbił ohydną, antyczną wazę.
– Czy rzeczywiście musimy bawić się w zgadywanki? – zapytała.
– Nie – odpowiedział.
– Kim jestem, w takim razie? Powiedz, kim jestem.
– Olivia. Tanya.
– Tą samą. No cóż, nie zamierzasz się przywitać ze starą towarzyszką broni? Upłynęło tyle czasu, spodziewałam się, że się ucieszysz, że powiesz: dzień dobry, jak się masz, co się z tobą działo przez te wszystkie lata? Tak jak na spotkaniu dawnej klasy, na zjeździe
szkolnym.
– To było tak dawno – odparł.
– Ale pamiętamy wszystko, nieprawdaż? Wszystko, chociaż zdarzyło się tak dawno.
– Tak. Pamiętam.
– Naprawdę, Duncan? Pamiętasz, jak zostawiłeś mnie na pewną śmierć? Ty tchórzliwy sukinsynu!
– Pamiętam – przyznał.
– Pamiętasz, jak Emily zginęła, ponieważ nie przyjechałeś po nas? Bo zostawiłeś nas same na ulicy przed lufami tych wszystkich Świń, ty zasmarkany, wystraszony szczurzy pomiocie!
– Pamiętam.
Olivia nie była w stanie dłużej panować nad sobą. Słuchawka trzęsła się jej w dłoni.
– Czy wiesz, jak długo myślałam o tym dniu?
– Mogę sobie wyobrazić.
– Myślałam o tym w każdej minucie, codziennie przez osiemnaście lat. Duncan nie odpowiadał.
Olivia westchnęła głęboko. Potem jeszcze raz. Zamilkła, wsłuchując się w odgłosy wieczora, w ciężki oddech po drugiej stronie telefonu. Chłodne powietrze otrzeźwiło ją.
– Masz coś do powiedzenia? – zapytała. Chwilę milczał, nie mogąc znaleźć słów.
– Chyba nie.
Ponownie odetchnęła głęboko i poczuła, że gwałtowna wściekłość zaczyna z niej opadać i zastępuje ją to samo co zawsze przytłumione uczucie, które odczuwała przez tyle lat.
– No cóż – powiedziała – przyszedł dzień odpłaty. Pozwoliła, żeby słowa te zawisły w powietrzu.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– To jest słownictwo więzienne, język skazańców, który znam tak dobrze, a o którym ty, Duncanie, nie masz pojęcia. Dzięki mnie. Ponieważ nigdy ciebie nie wydałam. Ty też używasz tego słowa – kiedy ktoś jest twoim dłużnikiem, a ty przychodzisz, żeby odebrać pieniądze. Właśnie po to tu jestem, Duncanie. Jestem po to, żeby odebrać dług. – I wyszeptała prosto do słuchawki: – Mam ich, ty szczurzy pomiocie. Mam ich i ty mi za nich zapłacisz.
– Kogo? O co ci chodzi? Co masz na myśli?
Wyczuła, że ogarnia go panika, i zrobiło jej się ciepło na sercu.
– Mam ich obu. Zabrałam ich z parkingu sprzed szkoły i teraz są moi. Dobrze wiesz, o kim mówię.
– Proszę… – zaczął Duncan.
To słowo wprawiło ją we wściekłość.
– Nie proś! Nie błagaj! Ty tchórzu! Miałeś szansę i zlekceważyłeś ją. Powinieneś być tam, a nie byłeś!
Ponownie zapadła głucha cisza.
– Czego chcesz? – wykrztusił Duncan po paru sekundach. Zawahała się.
– No, Duncanie, zaczynasz być grzeczny. Te wszystkie lata były dla ciebie udane, korzystne. Potrafiłeś świetnie zakrzątnąć się koło swoich spraw. – Wzięła głęboki oddech i dodała: – A teraz zabieram to wszystko.
– Proszę cię, tylko nie skrzywdź ich. Dam ci, co chcesz.
– To dobrze.
– Proszę… – powtórzył Duncan, nie zwracając uwagi na jej upomnienia.
– Jeśli chcesz ich z powrotem, musisz za to zapłacić.
– Zapłacę.
– Chyba nie muszę powtarzać tych bezsensownych ostrzeżeń, prawda? To, co pokazują w telewizji. Na przykład – nie dzwoń na policję. Nie mów nikomu. Rób tylko to, co ci mówię. Czy muszę ci to mówić?
– Nie, nie, wcale nie. Jestem gotowy na wszystko…
– Świetnie. Wkrótce jeszcze sobie porozmawiamy.
– Nie – poczekaj! Tommy, mój syn, gdzie…
– Ma się dobrze. I sędzia, ta stara faszystowska świnia, też. Nie martw się. Jeszcze ich nie zabiłam. Nie tak jak ty postąpiłeś z Emily. Oni wciąż jeszcze mają szansę…
– Proszę, nie wiem…
– Ale ja wiem, Duncanie. Mogę ich zabić tak samo łatwo, jak ty zabiłeś Emily i nieomal mnie. Rozumiesz?
– Tak, tak, ale…
– Czy to rozumiesz?! – podniosła głos.
– Tak – rzekł krótko.
– To dobrze, Duncanie. Teraz czekaj. Skontaktuję się z tobą. Byłam w stanie czekać na to osiemnaście lat, z pewnością więc mogę poczekać jeszcze parę godzin. – Zaśmiała się z jego przerażenia. – Życzę ci dobrej nocy, matematyk. I przekaż najlepsze pozdrowienia twojej cizi. Odwiesiła słuchawkę.
Olivia Barrow szybko odsunęła się od automatu, jakby był żywą istotą, i spojrzała na kabinę wzrokiem inspektora oceniającego wielkość parceli budowlanej. Rozejrzała się za Ramonem, który zaparkował nie opodal. Pomachała do niego i energicznie podeszła do samochodu. Ramon otworzył przed nią drzwi, a ona usadowiła się koło niego.