– W Korei było okropnie, jak diabli. Wam przynajmniej nie zamarzały jaja. Ale najstraszniejszą akcją, w jakiej kiedykolwiek brałem udział, była obłąkańcza pogoń za facetami, którzy napadli na sklep monopolowy. Uciekali corvetą, a ja jechałem moim samochodem. Na prostej mogłem ich złapać, ale za każdym razem, kiedy braliśmy zakręt, wrzucali niższy bieg i oddalali się. Na liczniku miałem chyba ze sto dwadzieścia. Do diabła, niemal poczułem ulgę, kiedy obrócili się w miejscu i ja oraz paru chłopaków ze stanowej zaczęliśmy do nich strzelać. Kule stukały dokoła, ale w końcu dobrałem się do nich i opanowałem sytuację.
Bobby pokiwał głową i obaj roześmieli się.
– Człowiek tam szybko dorośleje – roześmiał się Howard. Wyhamował przed frontem banku.
– Idziemy, tylko wezmę spluwę.
– Jeśli pan nie miałby nic przeciwko temu, panie Howard, to ja bym wolał trzymać broń.
– Coś nie tak?
– Po prostu nigdy nie miałem w ręku takich pieniędzy i ponoszą mnie nerwy. Pewniej bym się czuł z bronią.
– Żaden problem. Ale następnym razem, mały, ty będziesz targał te worki, nie ja. – Starszy zaśmiał się.
Młodszy skinął głową, uśmiechnął się i załadował magazynek. Potem odpiął pasek kabury od rewolweru.
– Na ogół nie bawię się w te ceregiele – powiedział starszy. – Wszystko, co mamy zrobić, to wyładować worki, umieścić je na wózku, zawieźć do skarbca, podpisać papiery i już nas nie ma.
– Ale na kursie przygotowawczym, panie Howard, na procedurę kładli duży nacisk.
– Wiesz co, mały? Tym razem zrobimy dokładnie tak, jak to mówią w książkach. Zobaczysz, że to kaszka z mlekiem. No, dobra. Strażnikiem w banku jest Ted Andrews. Były gliniarz z Frisco, który dostał w nogę kilkanaście lat temu. Nie wiem, czy masz coś przeciwko czarnym, ale to porządny facet, więc zachowuj się uprzejmie.
– Tak jest.
– Namów go, żeby ci kiedyś opowiedział parę historyjek. Może cię sporo nauczyć jak być policjantem. Jak to naprawdę jest.
– Tak jest.
Starszy konwojent odpiął pasek od kabury pistoletu.
– W porządku. – Uśmiechnął się. – Zgodnie z przepisami.
Przez chwilę badawczo lustrował ulicę przez przednią szybę, potem poprawił zewnętrzne lusterko, żeby lepiej widzieć, co się dzieje za furgonetką.
– Lewa strona czysta.
– Prawa strona czysta.
– Wychodzę. Ty mnie ubezpieczasz.
– Tak jest.
Starszy mężczyzna wysiadł i przeszedł na drugą stronę samochodu.
– W porządku, ubezpieczam cię.
– Wychodzę.
Młodszy wysiadł, trzymając broń w pogotowiu.
– Idę na tył – oznajmił starszy.
– Jesteś bezpieczny. Widzę strażnika, jak do nas idzie.
– Drzwi otwarte. Wyjmuję pieniądze. Są już na wózku.
– Ubezpieczam. Możemy iść.
– Okay, synu. Idziemy.
Starszy mężczyzna, z rewolwerem w jednej ręce, drugą pchając wózek z trzema torbami z pieniędzmi, wszedł w drzwi banku. Rozejrzał się i już zaczął kiwać na zaprzyjaźnionego z nim strażnika, kiedy zobaczył, że znajdujący się w środku, niewysoki, czarnoskóry mężczyzna wyraźnie zmierza w jego kierunku. Nie zdążył nawet pomyśleć i zastanowić się, tylko krzyknął instynktownie:
– Chyba mamy kłopoty!
Młodszy konwojent szybko się odwrócił i spostrzegł, jak drugi czarny wyłania się zza rogu i zatrzymuje jakieś sześć metrów przed nim, sięgając po coś w zanadrze.
Czyżby naprawdę to się stało? – przemknęło mu przez myśl. Ale z gardła wyrwało mu się:
– Uwaga! Wy tam! Stać!
Czarny na ulicy zlekceważył rozkaz. Wyciągnął spod płaszcza przeciwdeszczowego rewolwer i wycelował prosto w strażnika. To niemożliwe, pomyślał ochroniarz. A potem wrzasnął:
– Broń!
W tym samym momencie powietrze rozdarł grzmot wystrzału. On także wypalił, chowając się jednocześnie za furgonetkę. Ale nie był dość szybki i błyskawica z rewolweru Kwanziego poraziła go w udo. Krzyknął:
– Trafił mnie! Trafił! Lekarza! Lekarza! O Boże! Panie Howard! Pomocy! Lekarza!
Starszy konwojent nie odwracał się jednak, próbując za wszelką cenę wepchnąć wózek do środka. Kiedy zobaczył pistolet w ręku czarnego mężczyzny zachodzącego go od przodu, wyciągnął swój. Ale kula trafiła go, zanim usłyszał odgłos strzału. Poczuł jakby potężna pięść uderzyła go w pierś i runął do tyłu roztrzaskując szkło w drzwiach wejściowych. Mgliście dotarło do niego, że musiało stać się z nim coś strasznego. Zdziwił się, że prawie nie może oddychać. Nie rozumiał, skąd się wzięła krew jaką przesiąkała na piersi jego koszula.
Sundiata, celując teraz w kasjerów, próbował zlokalizować strażników bankowych. Wokół panował hałas i panika.
W rogu banku Emily wyciągała spod płaszcza pistolet. Zawadziła o kieszeń, niemal wypuszczając go z ręki. Zaczęła krzyczeć:
– Stać! Stać! Nie ruszać się! – I ona rozglądała się za strażnikami.
Bill, wymachując pistoletem w kierunku urzędników, również wrzeszczał:
– Nie ruszać się! Nie ruszać się!
Jednak nikt nie słuchał ich rozkazów. Ludzie rozbiegali się we wszystkie strony, chowali się za stoły, krzesła, za cokolwiek. Niektórzy wciskali się w kąty. Mały oddział banku wypełnił się hałasem paniki.
Strażnik w banku w pierwszej chwili skrył się za jakimś biurkiem. Wyciągnął broń i – biorąc głęboki oddech – powoli wyprostował się trzymając oburącz pistolet. Z odległości trzech metrów oddał cztery strzały do Sundiaty, który okręcił się jak zabawka i osunął na ziemię,
Wtedy podniósł się krzyk przerażenia, w który nagle włączył się ogłuszający dźwięk alarmu. Znajdujący się w środku członkowie brygady poczuli zamęt w głowach, że ich plany idą na marne.
Emily, z otwartymi ustami, wpatrywała się w ciało Sundiaty, które upadło jej wprost pod nogi, świadoma, że to ona miała wyłączyć strażnika. Odwróciła się w stronę jego kryjówki i wystrzeliła z pistoletu. Pocisk przebił szybę w oknie nad biurkiem, za którym przykucnął strażnik. Ten oddał w jej stronę dwa ostatnie strzały, po czym znowu schował się, desperacko próbując załadować broń. Musiał wyciągnąć zapasowy magazynek z pasa. Dotąd sądził, że nosi je głównie dla ozdoby. Palce mu drżały. Uniósł głowę, słysząc jakiś odgłos parę metrów obok. Wysoka, atrakcyjna kobieta celowała w niego z czterdziestkipiątki. Była śmiertelnie blada.
– Świnia – powiedziała i wypaliła.
Kula trafiła w biurko tuż obok głowy strażnika. Drzazgi powbijały mu się w twarz. Odrzuciło go do tym. Był ogłuszony. Olivia wyrzuciła z siebie przekleństwo, ponownie wycelowała i nacisnęła spust.
Ale broń się zacięła.
Szarpała spust jak opętana, mamrocząc coś do siebie.
Strażnik wcisnął wreszcie magazynek do rewolweru, zatrzasnął bębenek i wycelował prosto w bezbronną Olivię. Mierzył dokładnie, przez moment jakby zaskoczony, że sam jeszcze żyje, że ma szansę, że może się bronić.
Nie widział jednak, jak po przeciwnej stronie westybulu Emily podnosi broń i – bez celowania – strzela po raz drugi. Strzał dosięgnął strażnika i w jednej chwili odrzucił na bok przez biurko skręcone zwłoki.
Olivia odrzuciła własną broń i chwyciła pistolet strażnika. Odwróciła się do Emily, w jej głowie pozostała jedna tylko myśl: Nie tak, to nie miało być tak.
Po przeciwnej stronie ulicy przerażony Duncan bił się z myślami. Widział, jak Kwanzi wyskoczył zza rogu, zgodnie z planem, i tak jak było postanowione, zapuścił silnik. Nie ujechał jednak nawet kilkunastu metrów, kiedy usłyszał, jak pierwszy wystrzał przeciął spokojny nastrój upalnego popołudnia.
Zahamował z piskiem opon, widząc jak młody konwojent strzela i daje nurka za furgonetkę. Nie widział, co się dzieje wewnątrz banku; hałas na ulicy nagle nasilił się, co go jeszcze bardziej zdezorientowało.
Odwrócił się i zobaczył, jak strzał cisnął Kwanziego na ścianę budynku. Kwanzi osunął się po murze koloru piasku zostawiając szeroką smugę krwi.
Duncan próbował wydać z siebie głos – bezskutecznie.
Odwrócił wzrok i zobaczył, że szyba w oknie banku rozpryskuje się na drobne kawałki. Z wnętrza dochodził huk wystrzałów. Duncan był zdruzgotany.