— Bardzo dawne…
— Czy Dar Wiatr jest na terenie? Czy Dar Wiatr jest na terenie? — zagrzmiał nagle z góry potężny głos. — Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku centralnym. Wzywa go Junius Ant. Dar Wiatr jest proszony do TWF w budynku centralnym…
Ren Boz drgnął i wyprostował się.
— Czy mogę pójść z panem?
— Proszę iść zamiast mnie. Może pan nie być przy starcie. Junius Ant lubi po staroświecku pokazywać bezpośrednią obserwację, a nie zapis. Jest pod tym względem podobny do Mvena Masa.
Port kosmiczny posiadał potężny TWF i półkulisty ekran. Ren Boz znalazł się w okrągłym pokoju. Operator dyżurny szczęknął wyłącznikiem i wskazał boczny ekran, na którym ukazał się podniecony Junius Ant. Uważnie obejrzał fizyka i zrozumiawszy powód nieobecności Dara Wiatra skinął głową.
— Ja też się wybierałem obejrzeć start, ale obecnie mamy pozaprogramowy odbiór poszukujący w poprzednim kierunku, w zakresie 62/77. Proszę ująć stożek promieniowań kierunkowych i zorientować na obserwatorium. Przerzucę promień-wektor wprost przez Morze Śródziemne na El Homrę. Proszę chwytać za pomocą rurowatego wachlarza i włączyć półkulisty ekran. — Junius Ant spojrzał w bok i dodał: — Szybciej.
Nawykły do podobnych manipulacji uczony wypełnił żądanie w ciągu dwu minut. W głębi ekranu ukazał się obraz olbrzymiej Galaktyki, w którym obaj uczeni rozpoznali Mgławicę Andromedy, czyli M-31.
W najbliższym, zewnętrznym skręcie jej spirali, prawie pośrodku soczewkowatego w przekroju dysku ogromnej Galaktyki zapłonęło światełko. Wychodziła stamtąd jakby cieniutka niteczka, która była niewątpliwie układem gwiezdnym liczącym kilkaset parseków długości. Światełko rosło i jednocześnie powiększała się „niteczka”, gdy tymczasem sama Galaktyka znikła rozpływając się poza granice pola widzenia. Strumień czerwonych i żółtych gwiazd wyciągnął się w poprzek ekranu. Światełko stało się małym kółkiem i połyskiwało na samym końcu gwiezdnego strumienia. Z brzegu tego strumienia wyróżniała się pomarańczowa gwiazda klasy widmowej „K”. Dokoła niej zaczęły się kręcić ledwie dostrzegalne punkciki planet. Na jednej z nich, nakrywając ją całkowicie, ułożył się świetlny krąg. I nagle wszystko zawirowało wśród czerwonych zygzaków i w migotaniu lecących iskier. Ren Boz przymknął oczy…
— To wybuch — powiedział z bocznego ekranu Junius Ant. — Pokazałem obserwację z zeszłego miesiąca z zapisu mechanizmów pamięciowych. Przełączam na odbiór bezpośredni.
Na ekranie, jak poprzednio, krążyły iskry i krzywe ciemnoczerwonej barwy.
— Dziwaczne zjawisko! — zawołał fizyk. — Jak pan sobie tłumaczy ten wybuch?
— Później. Obecnie wznawiamy odbiór. Ale co pan uważa za dziwaczne?
— Czerwoną barwę wybuchu. W widmie Mgławicy Andromedy mamy przesunięcie ku fioletowi, to znaczy, że jest zbliżone do naszego.
— Wybuch nie ma nic wspólnego z Andromedą. To zjawisko ściśle lokalne.
— Pan sądzi, że ich stacja nadawcza została przesunięta na sam skraj Galaktyki, do strefy jeszcze bardziej odległej od jej centrum niż strefa Słońca w naszej Galaktyce?
Junius Ant obrzucił Rena Boża krytycznym spojrzeniem.
— Pan rozpoczyna dyskusję zapominając, że mówi z nami Mgławica Andromedy z odległości czterystu pięćdziesięciu tysięcy parseków.
— O, tak — zmieszał się Ren Boz. — Ściśle z odległości półtora miliona lat świetlnych. Komunikat nadano piętnaście tysięcy wieków temu.
— Widzimy zatem teraz to, co nadawano długo przed nastaniem epoki lodowcowej i przed pojawieniem się na Ziemi człowieka! — Junius Ant wyraźnie złagodził swój ton.
Czerwone linie zwolniły wibrację, ekran ściemniał, ale za chwilę znowu zapłonął. Otulona mrokiem płaska równina była ledwie widoczna w skąpym oświetleniu. Widniały na niej porozrzucane dziwne urządzenia w kształcie grzybów. Bliżej przedniego skraju widzialnego odcinka połyskiwał, ogromny w porównaniu ze.skalą równiny, błękitny krąg o wyraźnie metalowej powierzchni. W środku kręgu wisiały jeden nad drugim duże, dwuwypukłe dyski. Nie, nie wisiały, lecz unosiły się w górę, coraz wyżej. Równina znikła, na ekranie pozostał tylko jeden z dysków, bardziej wypukły u dołu niż u góry, o grubym spiralnym żebrowaniu po obu stronach.
— To oni, oni! — wykrzyknęli obaj uczeni, mając na myśli podobieństwo do zdjęć i wykresów spiralodysku, znalezionego przez trzydziestą siódmą wyprawę kosmiczną na planecie gwiazdy żelaznej.
Nowa wichura czerwonych linii i ekran zgasł. Ren Boz czekał bojąc się bodaj na chwilę oderwać wzrok. Było to pierwsze ludzkie spojrzenie, które się zetknęło z życiem i myślą innej galaktyki. Ale ekran nie zapłonął na nowo. Z bocznej tablicy ekranu przemówił znowu Junius Ant:
– Łączność się przerwała. Czekać dalej, zużywać energii ziemskiej nie można. Cała planeta dozna wstrząsu. Należy prosić Radę Ekonomiki, aby zezwoliła na częstsze przeprowadzanie pozaprogramowych odbiorów, niż się to odbywało dotąd. Nie stanie się to chyba wcześniej niż za rok ze względu na odlot „Łabędzia”. Wiemy obecnie, skąd pochodzi statek kosmiczny, który wylądował na gwieździe żelaznej. Gdyby nie odkrycie Erga Noora, w ogóle byśmy nie zrozumieli tego, cośmy zobaczyli.
— Więc dysk ten rzeczywiście odleciał stamtąd? Ileż czasu mógł lecieć? — jakby sam sobie zadał pytanie Ren Boz.
— Leciał jako martwy około dwu milionów lat poprzez przestrzeń dzielącą obydwie Galaktyki — odrzekł Junius Ant — póki nie znalazł przystani na planecie gwiazdy „T”. Statki te skonstruowane są w ten sposób, że lądują automatycznie, mimo że przez tysiące tysięcy lat nikt nie dotykał dźwigni sterowych.
— Może tamci żyją długo?
— Ale nie miliony lat, to przeczyłoby prawom termodynamiki. Jak dotąd, nasze galaktyki nie mogą jeszcze ani dosięgnąć się wzajem, ani też wymienić informacji.
— Będą mogły — odpowiedział Ren Boz z przekonaniem, po czym pożegnał się z Juniusem Antem i poszedł na pole startowe.
Dar Wiatr z Vedą i Czara z Mvenem Masem stali w pobliżu dwóch długich szeregów ludzi, którzy przyszli pożegnać astronautów. Mimo nich przemknęła cicho otwarta platforma, ku której machano rękoma i — na co sobie pozwalano publicznie tylko w wyjątkowych wypadkach — wydawano okrzyki pożegnalnych pozdrowień. Na platformie znajdowali się wszyscy członkowie załogi w liczbie dwudziestu dwóch.
Pojazd zbliżył się do „Łabędzia”. Przy wysokim, przenośnym dźwigu czekała grupa osób w białych kombinezonach, o szarych ze zmęczenia twarzach — komisja startowa w składzie dwudziestu osób, przeważnie inżynierowie, pracownicy portu kosmicznego. W ciągu kilku ostatnich dni sprawdzali za pomocą mechanizmów licznikowych całe wyposażenie statku i raz jeszcze skontrolowali jego sprawność, posługując się specjalną aparaturą pomiarową. Według przyjętego od zarania astronautyki zwyczaju, przewodniczący komisji składał raport Ergowi Noorowi, ponownie wybranemu na stanowisko szefa wyprawy. Inni członkowie komisji wypisali swoje szyfry na brązowej tabliczce z portretami i imionami, którą doręczono Ergowi. Po pożegnaniu się odeszli na bok. Wtedy do statku rzucili się ludzie. Operatorzy filmowi utrwalali każdy gest członków wyprawy. Była to ostatnia pamiątka, która miała pozostać na rodzimej planecie.
Erg Noor już z dala dostrzegł Vedę i wsunąwszy brązowy certyfikat za pas astronautyczny, ruszył ku młodej kobiecie.
— Jak to dobrze, że pani przyszła, Vedo!
— Czyż mogłam nie przyjść?
— Pani jest dla mnie symbolem Ziemi i mojej minionej młodości.
— Młodość Nizy pozostaje z panem na zawsze.
— Nie powiem, że nie żałuję niczego, to by było nieprawdą. Przede wszystkim szkoda Nizy, moich towarzyszy i mnie również… Zbyt wielka jest strata. Po powrocie pokochałem Ziemię mocniej…
— I mimo to pan odchodzi?
— Nie mogę inaczej. Gdybym zrezygnował, utraciłbym już nie tylko kosmos, ale i Ziemię.
— Czyn jest tym trudniejszy, im więcej się kocha to, co się porzuca.
— Pani mnie zawsze doskonale rozumiała. A oto i Niza.