Mven Mas długo stał na balkonie obserwatorium wpatrując się w znajome zarysy budynków.
Na niewysokiej płaszczyźnie dźwigała się wzwyż olbrzymia aluminiowa arkada, przekreślona dziewięcioma równoległymi pasami aluminiowymi, oddzielonymi od siebie opalowokremowymi srebrzysto-białymi szybami plastycznymi — gmach Rady Astronautycznej. Przed gmachem wzniesiono pomnik pierwszych ludzi, którzy wyruszyli w przestrzenie kosmiczne. Stok stromej góry sięgającej obłoków wieńczył statek astronautyczny starodawnego typu — rybokształtna rakieta, mierząca swym nosem w niedostępne jeszcze wyżyny. Długi rząd ludzi wspinał się z trudem po zboczu, okrążając cokół pomnika — piloci statków rakietowych, fizycy, astronomowie, biolodzy, śmiali pisarze-fantaści…
Świt jarzył się już na kadłubie starodawnego statku kosmicznego i na lekkich, ażurowych konturach gmachów, a Mven Mas wciąż i jeszcze przemierzał balkon szerokimi krokami. Ani razu jak dotąd nie doznał takiego wstrząsu. Wychowany według zasad ogólnie obowiązujących w dobie Wielkiego Pierścienia, przeszedł trudny kurs wychowania fizycznego i przeszedł z powodzeniem „próbę sprawności Herkulesa”, nazwaną tak na pamiątkę pięknych mitów starożytnej Hellady. Próbie tej musiał się poddać każdy młodzieniec j ś kończący szkołę. Jeśli dobrze wywiązał się z zadania, uznawano go za godnego wyższego szczebla wykształcenia.
Mven Mas pracował w Tybecie zachodnim, zaopatrując tamtejsze kopalnie w wodę, opiekował się lasem araukarii na płaskowzgórzu Nahebta w Ameryce Południowej i tępił rekiny, które znowu ukazały się przy brzegach australijskich. Jego życiowy hart i wybitne zdolności pozwoliły mu odbyć długoletnią naukę i przygotować się do trudnej i odpowiedzialnej działalności. Dziś, kiedy zaraz na początku nowej pracy dane mu było zetknąć się z dalekim światem tak wiele mającym wspólnego z Ziemią, w duszy Mvena Masa zadrgała jakaś nieznana struna. Poczuł, jakby się rozwarła przed nim otchłań, dokoła której chodził przez długie lata swego życia nie przeczuwając jej istnienia. Tak silne było pragnienie nowego spotkania z planetą gwiazdy Epsilon Tukana — ze światem, który ucieleśniał najpiękniejsze baśni ludzkości. Nigdy nie zapomni czerwonej dziewczyny, jej wyciągniętych i przywołujących rąk, jej rozchylonych ust!…
To, że od owego cudownego świata dzieliła go przestrzeń dziewięćdziesięciu lat świetlnych, że nie istniała żadna techniczna możliwość dotarcia doń, nie osłabiało, lecz wzmagało palącą tęsknotę.
3. W niewoli ciemności
Na pomarańczowych wskaźnikach anamezonowego paliwa czarne, grube strzałki spoczywały na zerach. Kurs statku na razie nie odchylał się od gwiazdy żelaznej, tak że szybkość wciąż jeszcze była wielka.
Statek przybliżał się nieuchronnie do niesamowitego, niewidzialnego dla ludzkiego oka słońca.
Erg Noor przy pomocy astronawigatora, drżąc z wytężenia i słabości, usiadł przy liczniku. Silniki planetarne, odłączone od robota-sternika, ucichły.
— Ingrido, co to właściwie jest gwiazda żelazna? — zapytał cicho Kay Ber nie opuszczając przez cały czas swego miejsca za plecami astronoma.
— Niewidoczna gwiazda klasy widmowej T, wygasła, ale jeszcze niewystygła zupełnie albo nie rozżarzona na nowo. Wysyła długofalowe promieniowanie cieplnej części widma i widać ją tylko przez inwertor elektronowy. Jej światło jest dla naszych oczu niewidoczne, naprawdę zaś jest to promieniowanie podczerwone. Sowa, dostrzegająca podczerwone promieniowanie cieplne, mogłaby ją zobaczyć.
— A dlaczego „żelazna”?
— Wszystkie, które dotąd zbadano, wykazują w widmie znaczną zawartość żelaza. Najwidoczniej stanowi ono poważną część składników tej gwiazdy. Stąd też, jeżeli gwiazda jest duża, jej masa i pole przyciągania są ogromne. Obawiam się, że trafiliśmy właśnie na taką…
— I co będzie?
— Nie wiem. Sam widzisz, że nie mamy paliwa. Ale w dalszym ciągu lecimy prosto na gwiazdę. Trzeba by zahamować „Tantrę” do szybkości jednej tysiącznej prędkości absolutnej, przy której byłoby niemożliwe odchylenie kątowe. Jeżeli nie wystarczy także planetarnego paliwa, statek będzie się stale zbliżał do gwiazdy, aż spadnie na nią. — Ingrida nerwowo potrząsnęła głową, a Ber pieszczotliwie pogładził ją po obnażonej ręce, pokrytej gęsią skórką.
Erg Noor podszedł w skupieniu do pulpitu sterowniczego. Wszyscy milczeli tłumiąc oddechy, milczała także dopiero co obudzona Niza, instynktownie pojąwszy ogrom niebezpieczeństwa. Paliwa mogło wystarczyć jedynie na zwolnienie lotu, ale wskutek straty szybkości statkowi byłoby trudno przezwyciężyć siłę przyciągania gwiazdy żelaznej. Gdyby „Tantra” nie podeszła tak blisko, gdyby Lin domyślił się w porę…
Minęło około trzech godzin i Erg Noor wreszcie się zdecydował. „Tantra” drgnęła od potężnego wybuchu motorów kaskadowych. Lot statku uległ stopniowemu zwolnieniu. Erg wykonał niedostrzegalny ruch — obecnym zamarły serca. Straszne, brunatne słońce znikło z pierwszego ekranu i przeszło na drugi. Zdawało się, że statek oplotły jakieś niewidzialne pęta i ciągną go ku gwieździe. Noor szarpnął ku sobie uchwyty — silniki zostały unieruchomione.
— Wydostaliśmy się! — szepnął z ulgą Pel Lin. Noor wolno skierował wzrok w jego stronę.
— Nie! Pozostał jedynie nienaruszalny zasób paliwa dla orbitalnego krążenia i lądowania.
— Co teraz począć?
— Czekać. Odchyliłem nieco statek. Ale przelatujemy za blisko. Między siłą przyciągania gwiazdy a zmniejszoną szybkością „Tantry” toczy się walka. „Tantra” leci teraz jak księżycowa rakieta g i jeżeli zdąży się oddalić, polecimy ku Słońcu. Co prawda czas lotu mocno się wydłuży. Za jakieś trzydzieści lat nadalibyśmy sygnał wywoławczy, a za następnych osiem nadejdzie pomoc…
— Trzydzieści osiem lat! — szepnął Ber na ucho Ingridzie.
Szarpnęła go za rękaw i odwróciła się.
Erg Noor opadł na poręcz fotela i opuścił ręce na kolana. Ludzie milczeli, tylko cicho śpiewały przyrządy nawigacyjne. Ale w tej pieśni dźwięczała jakaś obca, nie harmonizująca z całością nuta grozy. Był to niemal fizycznie wyczuwalny zew gwiazdy żelaznej, realna siła jej czarnej masy, ścigająca statek, który utracił swą potęgę.
Policzki Nizy pałały, serce biło przyspieszonym tętnem. Beznadziejne wyczekiwanie stawało się dla dziewczyny nie do zniesienia.
…Wolno płynęły godziny. W centralnej sterowni ukazywali się jeden po drugim obudzeni członkowie wyprawy. Liczba milczących wzrastała, póki nie zebrała się cała załoga statku. Czternaście osób.
Wciąż malejąca szybkość lotu była obecnie mniejsza niż szybkość, ucieczki. „Tantra” nie mogła już teraz ujść gwieździe żelaznej. Ludzie, zapomniawszy o jedzeniu i o śnie, nie opuszczali sterowni przez wiele godzin, w ciągu których kurs „Tantry” odchylał się coraz bardziej, aż wreszcie statek wszedł na fatalną elipsę. Los „Tantry” stał się jasny dla wszystkich.
Nagle rozległ się tak przeraźliwy krzyk, że wszyscy drgnęli. Astronom Pur Hiss zerwał się i zaczął wymachiwać rękami. Jego konwulsyjnie wykrzywiona twarz straciła podobieństwo do oblicza ludzkiego ery Pierścienia. Strach i żądza zemsty opanowały uczonego niepodzielnie.
— To on — wrzeszczał Pur Hiss wskazując Pela Lina — ten tuman pozbawiony mózgownicy!… — Astronom zachłysnął się próbując przypomnieć sobie słowa klątw używanych przez praszczurów, a które od dawna wyszły z obiegu.
Stojąca w pobliżu Niza odsunęła się z obrzydzeniem.
Erg Noor powstał.
— Potępianie towarzysza nie zaradzi złemu. Minęły czasy, kiedy błędy mogły być zamierzone. A w tym wypadku — Noor niedbale poruszył uchwyty licznika — jak widzicie, istnieje trzydzieści procent możliwości błędu. Jeżeli dodamy do tego nieuniknioną depresję przy końcu dyżuru, a w dodatku wstrząs wskutek chwiejby statku, nie wątpię, że i pan, panie Hiss, popełniłby ten sam błąd.