Niza poczuła się nagle niedobrze. Oznaczało to, że statek kosmiczny zboczył z kursu o małą cząstkę stopnia, co było dopuszczalne jedynie przy zmniejszonej szybkości. W przeciwnym wypadku z jego kruchego, delikatnego ładunku nic by się nie utrzymało przy życiu. Zaledwie mgła przed oczami zaczęła się rozpraszać, gdy znów zrobiło się jej niedobrze: statek powrócił na kurs. To niewiarygodnie czułe urządzenia radarowe namacały w czarnej otchłani meteoryt, główne niebezpieczeństwo dla statków kosmicznych. Elektronowe aparaty kierujące statkiem (tylko one są w stanie dokonywać wszelkich czynności z właściwą szybkością — ludzki system nerwowy nie nadaje się do prędkości kosmicznych) w ciągu milionowego ułamka sekundy spowodowały odchylenie „Tantry” i kiedy niebezpieczeństwo minęło, statek równie szybko powrócił na poprzedni kurs.
„Przecież «Algrab» miał taką samą aparaturę — pomyślała Niza odzyskując przytomność. — Statek na pewno został uszkodzony przez meteoryt. Erg Noor mówił, że jeszcze dotąd co dziesiąty statek kosmiczny ginie mimo wynalezienia tak bardzo czułego przyrządu jak radar Yolla Choda, i mimo ochronnych osłon energetycznych odrzucających najdrobniejsze cząstki. Skutkiem zagłady „«Algraba» i my z kolei znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, chociaż zdawało się, że wszystko jest przewidziane i przemyślane jak najlepiej”. Dziewczyna zaczęła przypominać sobie zdarzenia poprzedzające start.
Trzydziesta siódma wyprawa kosmiczna kierowała się ku planetarnemu systemowi bliskiej gwiazdy w konstelacji Wężownika, której jedyna zaludniona planeta, Zirda, od dawna miała kontakt z Ziemią na obwodzie Wielkiego Pierścienia. I oto nagle zamilkła. Ponad siedemdziesiąt lat nie nadawała żadnych komunikatów. Obowiązkiem Ziemi, jako najbliższej planety Pierścienia, było wyjaśnienie tej sprawy. Toteż statek kosmiczny miał na pokładzie wiele przyrządów i kilku wybitnych uczonych, których system nerwowy po licznych próbach okazał się zdolny do przebywania w statku kosmicznym przez całe lata. Zapas anamezonu dla silników załadowano w ilości zaledwie wystarczającej — nie ze względu na dużą masę tej substancji, lecz wskutek ogromnej pojemności zbiorników ochronnych. Liczono się z możliwością uzupełnienia zapasów anamezonu na Zirdzie. Na wypadek gdyby z planetą wydarzyło się coś poważnego, statek kosmiczny drugiej klasy, „Algrab” miał się spotkać z „Tantrą” przy orbicie planety K-2-2N-88.
Niza czujnym uchem chwytała zmienny ton przyrządu sztucznego ciążenia. Dyski trzech aparatów po prawej stronie zamigotały nierówno, włączyła się elektronowa macka prawej burty. Na rozświetlonym ekranie ukazał się kanciasty, błyszczący kształt. Poruszał się jak pocisk, skierowany wprost na „Tantrę”, co znaczyło, że jest jeszcze daleko. Był to ogromny odłam substancji, jaka niezwykle rzadko trafia się w przestrzeni kosmicznej. Niza więc z pośpiechem dokonała pomiarów jego objętości, masy, szybkości i kierunku lotu. Dopiero kiedy szczęknęła szpula automatycznego dziennika obserwacji, wróciła do swych wspomnień.
Najwyrazistszym z nich było ponure, krwawoczerwone słońce, wyrastające w polu widzenia ekranów w ciągu ostatnich miesięcy czwartego roku podróży. Był to czwarty rok dla wszystkich mieszkańców statku kosmicznego, mknącego z prędkością 5/6 jednostki absolutnej — szybkości światła. Na Ziemi przeszło już około siedmiu lat, zwanych bezwzględnymi.
Filtry ekranów szczędząc oko ludzkie, zmieniały barwę i natężenie promieniowania każdego światła. Przybierało ono postać taką, jaką się dostrzega na Ziemi przez grubą warstwę atmosfery, z jej ozonowymi i wodnymi ekranami ochronnymi. Nie dający się opisać, widmowo fioletowy kolor światła słońc o wysokiej temperaturze wydawał się niebieski lub białawy, ponure szaroróżowe gwiazdy stawały się wesoło złocistymi na podobieństwo Słońca. Tu płonące zwycięsko szkarłatnym płomieniem słońce przybierało głęboki krwawy ton, w jakim obserwator ziemski zwykł widywać gwiazdy klasy widmowej T M5. Planeta znajdowała się znacznie bliżej swego słońca niż nasza Ziemia w stosunku do swego. W miarę przybliżania się do Zirdy jej słońce stawało się ogromnym, purpurowym dyskiem, wysyłającym silne promieniowanie cieplne.
Na dwa miesiące przed podejściem do Zirdy „Tantra” wszczęła próby nawiązania łączności z kosmiczną stacją planety. Istniała tu tylko jedna stacja na niewielkim, pozbawionym atmosfery, naturalnym satelicie, którego odległość od Zirdy jest mniejsza niż odległość Księżyca od Ziemi.
Statek kosmiczny nadawał sygnały wywoławcze także wówczas, kiedy do planety pozostało trzydzieści milionów kilometrów i fenomenalna szybkość „Tantry” zmniejszyła się do trzech tysięcy kilometrów na sekundę. Dyżurowała wtedy Niza, ale i cała załoga czuwała nad ekranami w centralnej sterowni.
Niza wywoływała wzmagając moc nadawania i rzucając w przestrzeń wachlarzowate pęki promieni.
Wreszcie dostrzeżono malutki, błyszczący punkcik satelity. Statek kosmiczny jął opisywać orbitę dokoła planety, zbliżając się ku niej po linii spiralnej i redukując swoją szybkość do szybkości satelity. „Tantra” i satelita płynęły jakby związane niewidzialną liną; statek zawisł ponad biegnącą szybko po swojej orbicie małą planetką. Elektronowe stereoteleskopy statku obmacywały teraz powierzchnię satelity. I oto nagle oczom załogi „Tantry” ukazał się niezwykły widok.
W krwawych odblaskach słońca płonął ogromny szklany gmach o spłaszczonym kształcie. Wprost pod dachem było coś w rodzaju sali zebrań, w której siedziało nieruchomo mnóstwo istot, wprawdzie niepodobnych do mieszkańców Ziemi, ale ponad wszelką wątpliwość istot rozumnych. Astronom wyprawy, Pur Hiss, nowicjusz w kosmosie, który przed samym wyruszeniem zastąpił bardziej doświadczonego pracownika, denerwując się, zmniejszał ogniskową teleskopu. Szeregi niewyraźnie widocznych przez szkło ludzi zastygły w zupełnym bezruchu. Pur Hiss wzmocnił powiększenie. Widoczne stało się podium obramowane pulpitami aparatur na długim stole, na którym skrzyżowawszy nogi siedział przed audytorium osobnik o przerażających oczach, wpatrzonych w dal.
— Oni są martwi, zamrożeni! — zawołał Erg Noor.
Statek kosmiczny w dalszym ciągu wisiał nad satelitą Zirdy, a czternaście par oczu nieprzerwanie obserwowało szklany grób — był to bowiem rzeczywiście grób. Od jak dawna siedzą tu te trupy? Od siedemdziesięciu lat zamilkła planeta, gdy więc dodać sześć lat przelotu — suma wyniesie trzy ćwierci stulecia…
Spojrzenia członków załogi spoczęły na dowódcy. Erg Noor, blady, wpatrywał się w żółtawą mgiełkę atmosfery planety. Poprzez nią, ledwie widoczne, prześwitywały kontury gór i odbłyski mórz, nic jednak, na co patrzyli, nie ułatwiało znalezienia odpowiedzi na dręczące ich pytanie.
— Stacja uległa zagładzie i nie została odbudowana w ciągu siedemdziesięciu lat. Świadczy to o tym, że na planecie coś się stało. Trzeba się zniżyć, przebić atmosferę, być może, wypadnie lądować. Są obecni wszyscy, proszę więc o opinię Rady…
Sprzeciwił się jedynie astronom Pur Hiss. Niza z oburzeniem spojrzała na jego duży, drapieżny nos i nisko osadzone, brzydkie uszy.
— Jeżeli na planecie wydarzyła się katastrofa, to nie mamy żadnej szansy otrzymania anamezonu. Okrążanie planety na niewielkiej wysokości, a tym bardziej lądowanie, zmniejsza nasze rezerwy paliwa planetarnego. Ponadto nie wiadomo, co się właściwie stało. Mogą tu też działać potężne emanacje promieni, które spowodują naszą zgubę.
Pozostali członkowie wyprawy poparli dowódcę.
– Żadne promieniowania nie są niebezpieczne dla statku wyposażonego w osłonę kosmiczną. Przecież po to nas wysłano, żeby wyjaśnić, co tu się stało. Co odpowie Ziemia Wielkiemu Pierścieniowi? Ustalić fakt, to jeszcze za mało. Należy go wyjaśnić. Proszę mi darować to szkolarskie rozumowanie — mówił Erg Noor, a zwykle brzmiące w jego głosie nuty metaliczne zadźwięczały jak drwina. — Wątpię, czy moglibyśmy się uchylić od spełnienia naszego prostego obowiązku…
— Temperatura górnych warstw atmosfery normalna! — zawołała radośnie Niza.