1. Gwiazda żelazna
W mglistym świetle pomieszczenia skale przyrządów wyglądały jak galeria portretów. Okrągłe miały wyraz chytrej przebiegłości, poprzeczno-owalne rozpływały się w bezczelnym samozadowoleniu, kwadratowe zastygły w tępej zarozumiałości. Migocące na ich przestrzeni światełka, niebieskie, pomarańczowe i zielone, potęgowały to wrażenie.
Przy wygiętym pulpicie stała młoda dziewczyna, pochylona w niewygodnej pozycji nad szeroką, purpurową tarczą zegarową. Pochłonięta pracą, zapomniała o stojącym obok foteliku. Czerwony refleks, padający na twarz postarzał ją nieco, czynił surowszą, kładł ostre cienie dokoła wydatnych warg i wydłużał odrobinę zadarty nos. Szerokie, ściągnięte brwi nabrały głębokiej czerni, nadając oczom ponury, fatalistyczny wyraz.
Wysoki ton grających liczników przerwało niezbyt głośne stuknięcie. Dziewczyna drgnęła i prostując zmęczone plecy, zarzuciła ręce na kark.
Z tyłu szczęknęły drzwi. Ukazał się początkowo duży cień, który niebawem przybrał postać mężczyzny o porywczych, a jednocześnie precyzyjnych ruchach. Zajaśniało złociste światło. W jego blasku gęste, ciemnorude włosy dziewczyny zapłonęły nagle, zalśniły oczy wpatrzone z miłością i trwogą we wchodzącą postać.
— Czyżby pan naprawdę nie spał? Sto godzin bez snu!…
— Zły przykład dla innych? — rzekł przybyły bez uśmiechu, ale wesoło.
W jego głosie brzmiały wysokie, metaliczne nuty, które jak nity spajały słowa.
— Wszyscy śpią — powiedziała nieśmiało dziewczyna — i… nie wiedzą o niczym — dodała półgłosem.
— Proszę mówić bez obawy. Towarzysze są pogrążeni we śnie, nas tylko dwoje czuwa teraz w kosmosie. A do Ziemi mamy pięćdziesiąt bilionów kilometrów, zaledwie półtora parseka!
— A anamezonu pozostało nie więcej niż na jeden przelot! — W okrzyku dziewczyny zabrzmiał jednocześnie zachwyt i zgroza.
Dwa szybkie gwałtowne kroki i oto szef trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej stanął przy purpurowej tarczy.
— Jesteśmy w piątym okrążeniu!
— Tak, weszliśmy w piąte. I… nic. — Dziewczyna rzuciła wymowne spojrzenie na megafon automatycznego odbiornika.
— Widzi więc pani, że nie bardzo można spać. Należałoby dokładnie przemyśleć wszystkie możliwości. Rozwiązanie powinno nastąpić przed ukończeniem piątego okrążenia.
— Ależ to jeszcze sto dziesięć godzin…
— Dobrze, prześpię się tu, w fotelu, kiedy minie działanie sporaminy. Zażyłem dawkę jeszcze ubiegłej doby.
Dziewczyna przez chwilę myślała o czymś w skupieniu, wreszcie odezwała się zdecydowanie:
— Może zmniejszymy promień okrążenia? A nuż ich nadajnik uległ uszkodzeniu?
— Niemożliwe! Zmniejszenie promienia bez redukcji szybkości grozi natychmiastową katastrofą statku. A zmniejszyć prędkość… i potem bez anamezonu… półtora parseka z prędkością starodawnych rakiet księżycowych? Dotarlibyśmy do naszego systemu słonecznego dopiero po upływie stu tysięcy lat.
— Rozumiem. A przecież tamci nie mogli…
— Nie mogli. W dawnych czasach ludzie mogli zaniedbywać się w pracy, mogli się oszukiwać nawzajem czy okłamywać samych siebie. Ale nie dziś!
— Nie o to chodzi — w ostrym tonie dziewczęcej odpowiedzi brzmiała wyraźnie uraza. — Chciałam tylko powiedzieć, że być może, „Algrab” także nas szuka i w tym celu zboczył z kursu.
— Tak bardzo zboczyć nie mógł. Musiał wystartować w ściśle określonym czasie. Niechby się nawet przydarzyła rzecz najmniej prawdopodobna: uszkodzenie obydwóch nadajników, wtedy by się statek niewątpliwie skierował wzdłuż średnicy okręgu. Usłyszelibyśmy więc go na odbiorze planetarnym. Wszelkie pomyłki są wykluczone, przecież mamy tu planetę umowną!
Erg Noor wskazał lustrzane ekrany, rozmieszczone w głębokich niszach czterech ścian sterowni. W najgłębszej czerni płonęły niezliczone gwiazdy. Lewy przedni ekran przeciął mały, szary dysk, ledwie oświetlony przez swoje słońce, bardzo odległe stąd, od brzegu systemu B-7336-S+87-A.
— Nasze boje bombowe pracują rzetelnie, choć wyrzucono je cztery bezwzględne lata temu. — Erg Noor wskazał wyraźne pasemko świetlne na podłużnej szybie z lewej strony. — „Algrab” powinien tu być już od trzech miesięcy. Znaczyłoby to więc — Noor jakby zawahał się wobec konieczności stwierdzenia faktu — że „Algrab” zginął.
— A jeżeli nie zginął, tylko wskutek uszkodzenia przez meteoryt nie może rozwinąć należytej szybkości?… — zaoponowała rudowłosa dziewczyna.
— Nie może rozwinąć szybkości — powtórzył Erg Noor. — Czyż nie jest to równoznaczne z zagładą? Statek od celu podróży oddzielą wówczas całe tysiąclecia. Przecież to jeszcze gorsze… Śmierć przyjdzie nie od razu, upłyną beznadziejne lata dla skazańców… Być może, wywołają nas, wtedy się dowiemy… po jakichś sześciu latach… na Ziemi.
Erg Noor wysunął gwałtownym ruchem składany fotel spod stołu, na którym stała elektronowa maszyna do liczenia. Był to mały model „MNU-11”. Zainstalowanie w statkach kosmicznych mózgu elektronowego i powierzanie mu całkowitego kierowania statkiem było niemożliwe wskutek dużej masy, rozmiarów i kruchości. W sterowni konieczna była obecność dyżurnego nawigatora, tym bardziej że ścisłe orientowanie kursu statku na tak wielkich odległościach było niemożliwe.
Ręce kierownika wyprawy zaczęły biegać nad klawiaturą nacisków i guzików aparatu licznikowego ze zręcznością wytrawnego pianisty. Blada, o ostrych, wydatnych rysach twarz zastygła w kamiennej nieruchomości; wysokie czoło uparcie pochylone nad pulpitem, zda się, rzucało wyzwanie losom i żywiołom, zagrażającym tej małej gromadce zabłąkanej w bezmiernych przestrzeniach kosmosu.
Astronawigator, Niza Krit, młodziutka dziewczyna, która po raz pierwszy brała udział w wyprawie kosmicznej, ucichła wstrzymując oddech i obserwowała pogrążonego w rozważaniach Noora. Jakiż spokojny i pełen energii jest ten ukochany człowiek!… Kochany już od dawna, od długich pięciu lat. Nie ma sensu dłużej ukrywać… Zresztą on wie. Niza czuje to przecież… Teraz, kiedy zwaliło się nieszczęście, wspólny z nim dyżur sprawiał jej wielką radość. Trzy miesiące sam na sam, gdy tymczasem reszta załogi kosmicznego statku była pogrążona w słodkim, hipnotycznym śnie. Pozostało jeszcze trzynaście dni, potem kolej przyjdzie na nich; zasną na pół roku i obudzą się wówczas, kiedy minie jedna i druga zmiana dyżurnych: nawigatorów, astronomów i mechaników. Inni — biologowie, geolodzy, których praca rozpocznie się dopiero po przybyciu na miejsce — mogą spać sobie dłużej; za to astronomowie — o, ci mają najbardziej wytężoną pracę właśnie teraz!
Erg Noor wstał, rozmyślania Nizy nagle się urwały.
— Pójdę do kabiny map gwiezdnych. Pani dyżur skończy się za… — spojrzał na tarczę względnego zegara — dziewięć godzin. Zdążę się wyspać, nim panią zmienię.
— Nie jestem zmęczona, mogę tu pozostać tak długo, jak będzie potrzeba, byleby pan mógł odpocząć!
Erg Noor zachmurzył się, chciał zaoponować, ustąpił jednak pod wpływem ufnego spojrzenia jej ciemnobrązowych oczu. Uśmiechnął się i wyszedł w milczeniu.
Niza usiadła w fotelu, wprawnym okiem obrzuciła przyrządy i wpadła w głęboką zadumę.
Nad nią czerniały ekrany, na których z centralnej sterowni można było obserwować bezdenną przestrzeń otaczającą statek. Różnokolorowe płomyki gwiazd niby igły świetlne przeszywały oko na wylot.
Statek wyprzedzał planetę i jej siła przyciągania zmuszała kadłub do kołyszącego ruchu, wskutek którego złe, majestatyczne gwiazdy wykonywały na ekranach dzikie skoki. Rysunki gwiazdozbiorów umykały z szybkością uniemożliwiającą wszelkie obserwacje.
Planeta K-2-2N-88, odległa od swego słońca, zimna i pozbawiona życia, znana była jako wygodne miejsce dla randez-vous statków kosmicznych… dla spotkania, które się nie odbyło. Piąte okrążenie… Niza wyobraziła sobie własny statek mknący ze zmniejszoną szybkością po gigantycznym okręgu o promieniu liczącym miliard kilometrów i nieustannie wyprzedzający pełznącą jak żółw planetę. Za sto dziesięć godzin statek zakończy piąte okrążenie… I co wtedy? Potężny umysł Erga Noora zmobilizował w tej chwili wszystkie swe siły w poszukiwaniu najpomyślniejszego wyjścia. Szef wyprawy i, dowódca statku nie może się mylić — inaczej „Tantra”, statek kosmiczny pierwszej klasy, z załogą składającą się z najwybitniejszych naukowców, nigdy nie powróci z otchłani niebios… Ale Erg Noor nie popełni błędu…