– Proszę, zostaw mnie – wydusiła w końcu. – Proszę.
O dziwo, chyba zrozumiał, na czym polega jej problem, ponieważ skłonił się uprzejmie i, posłuszny jej prośbie, odszedł.
Kilka razy wciągnęła głęboko powietrze, żeby uspokoić myśli. Czas spędzony z dala od Jacka wcale nie stłumił jej pożądania… Nadal za nim tęskniła, a samotność doprowadzała ją niemal do rozpaczy. Jak ona zniesie te rzadkie spotkania z Jackiem? Czy będzie tak cierpiała do końca życia? A jeśli lak, to jak sobie z tym poradzi?
– Panno Briars?
Niski głos zabrzmiał w jej uszach niezwykle przyjemnie. Podniosła niespokojny wzrok i zobaczyła znajomą twarz. Zbliżył się do niej wysoki mężczyzna o ciemnych, przetykanych siwizną włosach. Jego niezbyt urodziwą, brodatą twarz rozjaśniał uśmiech. Brązowe oczy zabłysły wesoło na widok jej wahania.
– Domyślam się, że pani mnie nie pamięta – powiedział skromnie. – Spotkaliśmy się na świątecznym przyjęciu u pana Devlina. Nazywam się…
– Ależ oczywiście, że pana pamiętam – odrzekła z uśmiechem. Z ulgą stwierdziła, że zapamiętała jego nazwisko. Był to znany autor wierszy dla dzieci, z którym tak dobrze jej się rozmawiało na tamtym przyjęciu. – Miło pana znowu widzieć, Wujku Hartley. Nie miałam pojęcia, że pan tu jest.
Hartley roześmiał się, słysząc, że używa jego literackiego pseudonimu.
– Nie rozumiem, dlaczego najbardziej urocza z kobiet na tym balu siedzi samotnie pod ścianą. Proszę wyświadczyć mi łaskę i zatańczyć ze mną kadryla.
Z żalem potrząsnęła głową.
– Obawiam się, że wstążki moich pantofelków nie zniosłyby tego. Będę zadowolona, jeśli do końca wieczoru całkiem się nie rozpadną.
Hartley spojrzał na nią wzrokiem mężczyzny, który nie jest pewien, czy nie zostaje odprawiony z kwitkiem. Amanda rozwiała jego wątpliwości, uśmiechając się promiennie.
– Wydaje mi się jednak, że moje pantofelki przetrwają wyprawę do bufetu. Czy będzie pan tak miły i zechce mi towarzyszyć?
– Z ogromną przyjemnością – odrzekł szczerze i z galanteria podał jej ramię. – Miałem nadzieję, że jeszcze panią spotkam, po tym jak rozmawialiśmy na przyjęciu u pana Devlina oznajmił, prowadząc ją wolno do pokoju, w którym rozstawiono stoły z jedzeniem. – Zauważyłem z żalem, że ostatnio nabywa pani w towarzystwie zbyt często.
Amanda zerknęła na niego czujnie, zastanawiając się, czy dotarły do niego jakieś plotki o jej romansie z Jackiem. Jednak Hartley jak zwykle miał miłą i uprzejmą minę, bez najmniejszego śladu oskarżycielskiego grymasu czy insynuacji.
– Byłam zajęta pracą – wyjaśniła szybko, starając się stłumić niespodziewane ukłucie wstydu. Po raz pierwszy doświadczyła tego uczucia.
– Oczywiście, kobieta z pani wspaniałym talentem… Stworzenie takich niezapomnianych powieści wymaga czasu. Podprowadził ją do stołu z przekąskami i dał znak lokajowi, żeby napełnił dla niej talerz.
– A pan? – zapytała Amanda. – Napisał pan ostatnio jakieś nowe wiersze dla dzieci?
– Niestety, nie – odrzekł wesoło. – Większość czasu spędzałem w towarzystwie siostry i jej wesołej gromadki. Siostra ma pięć córek i dwóch synów, a każde z nich jest żywe i psotne niczym małe lisiątko.
– Lubi pan dzieci? – zapytała Amanda, chociaż już znała odpowiedź.
– O, bardzo. Dzieci przypominają człowiekowi, jaki jest prawdziwy sens życia.
– A jaki jest?
– Oczywiście kochać i być kochanym, cóż by innego?
To proste, szczere stwierdzenie zdumiało ją. Uśmiechnęła się z zastanowieniem. Rzadko można było spotkać mężczyznę, który nie bał się posądzenia o sentymentalizm.
Brązowe oczy Hartley a spoglądały otwarcie i ciepło, usta uśmiechały się smutno, kiedy mówił dalej:
– Moja nieżyjąca już żona i ja nie mogliśmy mieć dzieci, ku naszemu wspólnemu rozczarowaniu. Dom bez dzieci jest taki pusty.
Stanęli w kolejce do stołu z napojami, a Amanda nadal się uśmiechała. Hartley zrobił na niej dobre wrażenie, był miły i inteligentny, może nie uderzająco przystojny, ale całkiem atrakcyjny. W jego szerokiej twarzy o regularnych rysach, dużym nosie i brązowych oczach było coś, co chwytało za serce. Na taką twarz można by spoglądać codziennie i nigdy się nią nie znudzić. Przedtem była zbyt olśniona urodą Jacka, żeby zwrócić uwagę na Hartleya. Przyrzekła sobie w duchu, że już nigdy nie popełni tego błędu.
– Pozwoli pani, żebym któregoś dnia ją odwiedził? – zaproponował Hartley. – Z przyjemnością zabrałbym panią na przejażdżkę powozem, kiedy tylko pogoda się poprawi.
Charles Hartley nie był baśniowym bohaterem ani postacią z powieści, tylko cichym, spokojnym dżentelmenem o tych samych zainteresowaniach co Amanda. Jego widok nie ścinał jej z nóg, ale wiedziała, że ten mężczyzna pomoże jej mocno lać na ziemi. Nie wzbudzał w niej wielkich emocji, jednak Amanda przeżyła ich tyle podczas krótkiego romansu z Jackiem, że powinno jej to wystarczyć na całe życie. Teraz chciała kogoś solidnego i stałego, kogo głównym celem będzie zwykłe, przyjemne życie.
– Z przyjemnością wybiorę się z panem na przejażdżkę – powiedziała.
Ku swojej uldze wkrótce odkryła, że w towarzystwie opiekuńczego Charlesa Hartleya nie myśli ciągle o Jacku Devlinie.
13
Podczas ostatniego w tym dniu obchodu firmy Oscar Fretwell odwiedził każde piętro budynku, sprawdził każde urządzenie i pozamykał wszystkie drzwi. Zatrzymał się przed gabinetem Devlina. Wewnątrz paliło się światło, a zza zamkniętych drzwi wydobywał się szczególny zapach… gryząca woń dymu. Trochę zaniepokojony, zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
– Panie Devlin…
Zatrzymał się w progu i z nieukrywanym zdziwieniem spojrzał na człowieka, który był jego pracodawcą i przyjacielem. Devlin siedział za biurkiem, jak zwykle obłożony stosami dokumentów i książek, i palił długie cygaro, wypuszczając metodycznie kłęby dymu. Kryształowa popielnica wypełniona niedopałkami i eleganckie pudło z cedrowego drewna, wypełnione do połowy cygarami, świadczyły o tym, że Devlin palił już od dłuższego czasu.
Chcąc pozbierać myśli, Fretwell swoim zwyczajem zdjął okulary i wyczyścił szkła ze skrupulatną starannością. Kiedy znów włożył je na nos, spojrzał bacznie na Devlina.
Chociaż w pracy rzadko mówił do szefa poufale w przekonaniu, że w obecności innych podwładnych należy okazywać mu absolutny szacunek, teraz postanowił zwrócić się do Devlina po imieniu. Zaważył na tym fakt, że po pierwsze, wszyscy pracownicy poszli już do domu, a po drugie, chciał zaakcentować bliską więź, łączącą ich niemal od dzieciństwa.
– Jack – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że lubisz palić.
– Dzisiaj lubię. – Devlin znów wypuścił kłąb dymu i spojrzał na Fretwella zmrużonymi oczami. – Idź do domu, Fretwell. Nie mam ochoty na rozmowę.
Ignorując niewyraźnie wypowiedziane polecenie, Fretwell podszedł do okna i otworzył je, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza do dusznego pomieszczenia. Gęsty, niebieski dym, który wisiał w powietrzu, powoli zaczął się rozpraszać. Nie bacząc na ironiczne spojrzenie Devlina, Fretwell podszedł do biurka, zajrzał do pudełka z cygarami i wyjął jedno.
– Mogę?
Devlin burknął coś przyzwalająco, podniósł szklaneczkę whisky i opróżnił ją jednym haustem. Fretwell wyjął maleńkie nożyczki z kieszeni i próbował odciąć czubek cygara, ale ciasno zwinięte tytoniowe liście stawiały opór. Uparcie nie dawał za wygraną, aż Devlin parsknął śmiechem i wyciągnął do niego rękę.
– Daj mi to cholerne cygaro.
Z szuflady biurka wyjął bardzo ostry nożyk, naciął cygaro wokół czubka i usunął go nożyczkami. Podał je Fretwellowi wraz z pudełkiem zapałek. Po chwili Fretwell wypuszczał w powietrze kłęby aromatycznego dymu.
Usiadł w stojącym obok fotelu i zastanowił się, co powiedzieć przyjacielowi. Przez chwilę obaj palili w przyjacielskiej ciszy. Devlin wyglądał bardzo źle. Tygodnie wytężonej pracy, picia i braku snu zaczynały odciskać na nim swoje piętno. Fretwell jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.