Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Devlin nigdy nie wyglądał na człowieka szczególnie szczęśliwego. Życie traktował raczej jak bitwę, którą należy wygrać, a nie jak okazję do poszukiwania radości. Biorąc pod uwagę jego przeszłość, trudno się było temu dziwić, przedtem jednak zawsze robił wrażenie niezniszczalnego. O ile tylko interesy szły dobrze, zachowywał się z urokliwą arogancją, a na dobre i złe wiadomości reagował z sardonicznym humorem, nigdy przy tym nie tracąc przytomności umysłu.

Teraz jednak było jasne, że coś go dręczy; coś, co ma dla niego wielkie znaczenie. Nie wydawał się już niezniszczalny, jakby spod grubej zbroi wyłonił się człowiek nękany jakąś obsesją, przed którą nie było ucieczki.

Fretwell bez trudu ustalił, kiedy te kłopoty się zaczęły – od spotkania z panną Amandą Briars.

– Jack – odezwał się ostrożnie. – Widzę wyraźnie, że ostatnio coś cię dręczy. Czy jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać?

– Nie. – Devlin przeczesał dłonią czarne włosy.

– W takim razie chciałbym zwrócić twoją uwagę na pewien fakt. – Fretwell umilkł na chwilę i wypuścił kłąb tytoniowego dymu. – Zdaje się, że dwoje naszych autorów… nie jestem pewien, jak to określić… zacieśniło ostatnio znajomość.

– Doprawdy? – Devlin uniósł brew.

– A ponieważ lubisz być poinformowany o znaczących wydarzeniach w życiu osobistym wydawanych przez siebie pisarzy, zdecydowałem się powiadomić cię o krążących plotkach. Otóż pannę Briars i Charlesa Hartleya ostatnio bardzo często widuje się razem. Raz byli w teatrze, kilka razy jeździli powozem po parku, a podczas różnych spotkań towarzyskich…

– Wiem – przerwał mu szorstko Jack.

– Wybacz mi, ale wydawało mi się, że kiedyś ty i panna Briars…

– Oscarze, zamieniasz się w starą, wścibską jędzę. Musisz sobie znaleźć kobietę i przestać się zamartwiać problemami innych.

– Mam kobietę – odrzekł Oscar z godnością. – I nigdy nie wtrącam się do twojego prywatnego życia ani nawet go nie komentuję, o ile nie ma ono złego wpływu na twoją pracę. Mam udziały w tej firmie, co prawda niewielkie, ale mam prawo się martwić. Jeśli doprowadzisz się do ruiny, ucierpią na tym wszyscy pracownicy. Włącznie ze mną.

Jack skrzywił się, westchnął i zdusił niedopałek cygara w kryształowej popielnicy.

– Do diabła! – zaklął znużonym głosem. Tylko kierownik firmy i długoletni przyjaciel mógł się odważyć na takie stanowcze uwagi. – Ponieważ wyraźnie widzę, że nie dasz mi spokoju, dopóki nie udzielę ci odpowiedzi… Więc tak, przyznaję, że swego czasu interesowałem się panną Briars.

– Interesowałeś się nią dość mocno – uściślił Fretwell.

– Ale to już należy do przeszłości.

– Naprawdę?

Devlin roześmiał się ponuro.

– Panna Briars jest o wiele za rozsądna, żeby chcieć się ze mną związać. – Potarł grzbiet nosa i dodał beznamiętnie: – Hartley to dla niej odpowiedniejszy partner, nie sądzisz?

Fretwell musiał odpowiedzieć szczerze.

– Na miejscu panny Briars bez wahania poślubiłbym Hartleya. To jeden z najprzyzwoitszych ludzi, jakich zdarzyło mi się poznać.

– W takim razie sprawa jest jasna – stwierdził szorstko Devlin. – Życzę szczęścia im obojgu. Ich małżeństwo to tylko kwestia czasu.

– Ale… ale co z tobą? Będziesz stał z boku i patrzył, jak panna Briars poślubia innego mężczyznę?

– Nie tylko będę stał i patrzył, ale jeśli sobie tego zażyczy, to osobiście odprowadzę ją do ołtarza. Małżeństwo z Hartleyem i o najlepsze rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych.

Fretwell pokręcił głową. Rozumiał, jaki ukryty w głębi duszy lęk sprawiał, że Devlin odtrącał kobietę, która wyraźnie wiele dla niego znaczyła. Wszyscy wychowankowie Knatchford Heath narzucali sobie pewnego rodzaju izolację od innych ludzi. Żaden z nich nie był w stanie zbudować długotrwałego związku.

Ci, którzy odważyli się kogoś poślubić, tak jak Guy Stubbins, kierownik działu księgowości, mieli poważne kłopoty małżeńskie. Darzenie kogoś zaufaniem i dochowanie wierności było bardzo trudne dla mężczyzn ocalonych z piekła Knatchford Heath. Sam Fretwell unikał małżeństwa jak ognia, przez co stracił kobietę, którą kochał, nie mogąc się zdecydować na stały związek.

Nie chciał jednak patrzeć, jak Devlin gotuje sobie ten sam los, zwłaszcza że uczucia szefa okazały się o wiele głębsze, niż się z początku mogło wydawać. Jeśli Amanda Briars poślubi kogoś innego, Devlin nigdy nie będzie już taki jak dawniej.

– Co masz zamiar zrobić, Jack? – zastanawiał się głośno.

Devlin udał, że źle zrozumiał jego pytanie.

– Dzisiejszego wieczoru? Pójdę do przybytku Gemmy Bradshaw. Może zafunduję sobie wieczór w towarzystwie jakiejś chętnej panienki.

– Ale przecież ty nie sypiasz z prostytutkami – zdziwił się Fretwell.

Devlin uśmiechnął się mrocznie i wskazał na kupkę popiołu w popielniczce.

– Zazwyczaj nie palę też cygar.

Jeszcze nigdy nie brałam udziału w pikniku pod dachem -ze śmiechem stwierdziła Amanda, rozglądając się wokół rozpromienionym wzrokiem. Charles Hartley zaprosił ją do swojego niewielkiego majątku pod Londynem, gdzie jego młodsza siostra urządziła piknik. Amanda polubiła Eugenię od pierwszej chwili. Jej ciemne oczy spoglądały z młodzieńczą żywotnością, właściwie nie pasującą do jej pozycji statecznej matrony i matki siedmiorga dzieci. Otaczała ją ta sama pogodna aura, którą Amanda tak ceniła u Charlesa.

Hartleyowie byli dobrą rodziną. Nie należeli do arystokracji, ale cieszyli się szacunkiem i żyli w dobrobycie. To sprawiło, że Amanda jeszcze bardziej zaczęła podziwiać Charlesa. Był na tyle zamożny, że mógł prowadzić próżniacze życie, a jednak pisał książki dla dzieci.

– To nie jest prawdziwy piknik – przyznał Charles. – Na razie jednak pogoda nie pozwala urządzić przyjęcia na świeżym powietrzu.

– Jaka szkoda, że nie ma tu pani dzieci – zwróciła się Amanda do Eugenii. – Pan Hartley często o nich opowiada, więc mam wrażenie, jakbym je znała osobiście.

– Wielkie nieba! – zawołała ze śmiechem Eugenia. – Dzieci przy pierwszym spotkaniu? Moje dzieci to diablęta z piekła rodem. Wystraszyłyby panią i już nigdy byśmy tu pani nie zobaczyli.

– Bardzo w to wątpię. – Amanda usiadła na krześle, które podsunął jej Charles.

Posiłek podano na oszklonej, ośmiokątnej werandzie o kamiennej podłodze. Wokół kwitły białe róże, lilie i srebrne magnolie, a ich cudowny zapach unosił się nad stołem nakrytym białym obrusem, kryształami i srebrem. Na obrusie rozrzucono płatki różowych róż, pasujące do wzorów malowanych na porcelanowej zastawie.

Eugenia uniosła kieliszek z musującym szampanem i z uśmiechem spojrzała na Charlesa.

– Wzniesiesz toast, drogi bracie?

Charles posłusznie wzniósł kieliszek i zerknął na Amandę.

– Za przyjaźń – powiedział krótko, ale jego ciepłe spojrzenie zdradzało, że chodzi mu o głębsze uczucie.

Amanda sączyła odświeżający, cierpki trunek. W towarzystwie Charlesa czuła się odświętnie, a jednocześnie całkiem swobodnie. Ostatnio wiele czasu spędzali razem. Odbywali przejażdżki jego powozem, uczęszczali na odczyty, brali udział w przyjęciach. Charles był dżentelmenem w każdym calu i często zastanawiała się, czy w jego głowie czasami rodzą się nieprzyzwoite myśli i pomysły. Wydawał się niezdolny do grubiaństwa i wulgarności. Jack powiedział jej kiedyś, że wszyscy mężczyźni to prostacy i dranie. Cóż, najwyraźniej się mylił. Charles był tego żywym dowodem.

Nieokiełznana namiętność, która kiedyś tak dręczyła Amandę, zniknęła jak dogasające w kominku polana. Nadal myślała o Jacku o wiele częściej, niżby sobie tego życzyła, a kiedy sic z rzadka na siebie natykali, przebiegały ją dziwne dreszcze i znów czuła, że czegoś jej brakuje. Na szczęście nie zdarzało się to często. Kiedy się spotykali, Jack zawsze zachowywał się niebywale uprzejmie, spoglądał na nią przyjaźnie, ale chłodno, i rozmawiał z nią jedynie o sprawach wydawniczych.

Natomiast Charles Hartley nie krył swoich uczuć. Łatwo było polubić tego prostolinijnego wdowca, który najwyraźniej potrzebował i pragnął żony. Uosabiał wszystko, co Amanda podziwiała w mężczyźnie: był mądry, przyzwoity i rozsądny, ale nie pozbawiony poczucia humoru.

46
{"b":"107138","o":1}