Литмир - Электронная Библиотека

Na kurs literacki Maurice'a Baudina uczęszczał David Krause, który nie zważając na burze i zadymki śnieżne dojeżdżał z odległego New Jersey i prędzej zżarłby miotłę, by użyć powiedzonka wymyślonego przez Maria Puzo, niż opuścił jeden dzień zajęć. On też dostawał same piątki i przez całe dorosłe życie aż do niedawnego odejścia na emeryturę był profesorem irlandzkiego i angielskiego na Brown University. David pisał znakomite opowiadania, ale nie sposób było namówić go, by wysłał je do druku, uważał bowiem, że nie są dość wartościowe. Był tam też Alex Austin, szczupły niski chłopak, który nader rzadko podnosił głos, nawet gdy czytał coś na zajęciach. Kiedy zapisał się na nasz kurs, miał już na swoim koncie ponad dwieście wierszy i opowiadań opublikowanych w „małych" czasopismach, o których większość z nas nigdy nie słyszała. Stałym, niczym mycie zębów, punktem jego codziennych zajęć było napisanie po południu choćby jednego opowiadania – siadał gorliwie do maszyny, często bez żadnego pomysłu, i zaczynał po prostu pisać. Miał również manuskrypty powieści i Baudin musiał z nim negocjować liczbę utworów, które przyjmował do oceny.

W przeciwieństwie do Davida Krause'a, który był autentycznym idealistą (praca nauczyciela stanowiła dla niego powołanie; ja poszedłem uczyć, ponieważ uważałem, że będzie to łatwiejsze od pracy w biurze), posyłałem do czasopism wszystko, nie przejmując się, czy jest wartościowe. Dowiedziawszy się, że Buck Baudin wysyła nowelki do „Good Housekeeping" i dostaje półtora tysiąca dolarów za sztukę, wpisałem to czasopismo oraz wszystkie inne magazyny kobiece na listę moich przyszłych chlebodawców. Prawie codziennie listonosz przynosił przynajmniej kilka ofrankowanych i zaopatrzonych w zwrotny adres brązowych kopert z moimi manuskryptami, do których dołączone były krótkie noty odmowne. Sprawność działania redakcji „New Yorkera" była wówczas tak samo godna podziwu jak zawartość jego kolumn. Żartowałem często – i nie było w tym wiele przesady – że nowelka, którą wysłałem do „New Yorkera" poranną pocztą, wróci z lakoniczną protekcjonalną odmową już po południu tego samego dnia.

Na drugim albo trzecim semestrze prowadzonego przez Baudina kursu – zapisałem się nadprogramowo na trzeci, żeby móc z nim dalej pracować – Buck wybrał cztery moje nowelki i przedstawił je do oceny swemu agentowi literackiemu. Ten uznał, że żadna nie nadaje się do druku. Z tych czterech, trzy zostały następnie przyjęte przez czasopisma, do których posłałem je jako nie zamówione materiały.

Wiele lat później, kiedy między wydaniem mojej pierwszej powieści, „Paragrafu 22", a ukończeniem następnej, „Coś się stało", wykładałem przez cztery lata w City College w Nowym Jorku, dałem kilkakrotnie mojemu własnemu agentowi prace studentów, które wydawały mi się szczególnie obiecujące, i za każdym razem otrzymałem tę samą negatywną odpowiedź.

W komentarzu, którym niezależnie od innych słów uznania lub krytyki nieodmiennie opatrywał moje opowiadania, Baudin kładł nacisk na to, że zbyt wolno zaczynam, ociągając się na wstępie, jakbym wahał się, czy kontynuować i przejść do tego, co leży mi na wątrobie. Ta moja cecha, wynikająca być może z jakiejś psychicznej skazy, utrzymuje się do tej pory. Dumałem nad tą przypadłością w najgłębszej tajemnicy, tajemnicy aż do dzisiaj, i uznałem, że można ją trafnie określić jako retencję analną. Z manuskryptu „Paragrafu 22", już po jego przyjęciu do druku, usunąłem z własnej woli pięćdziesiąt z pierwszych dwustu pięćdziesięciu stron i nie odbiło się to w negatywny sposób na akcji. (Redaktor tych słów, Robert Gottlieb, który był również wydawcą „Paragrafu", nabija się ze sformułowania „z własnej woli". W porządku, to za jego sugestią zrobiłem to, co mogłem, aby szybciej przejść do rzeczy).

Na marginesie jednego z pisanych przeze mnie na studiach opowiadań, Castle of Snow, Baudin zapytał, dlaczego nie zacząłem po prostu od czwartej strony, i polecił mi zacząć od tej właśnie strony, kiedy będę je czytał na głos na zajęciach. Ku mojemu zdumieniu poszło mi bardzo dobrze i przepisując na czysto egzemplarz skreśliłem pierwsze trzy stronice tekstu.

Wysłałem to opowiadanie do działu literackiego miesięcznika „Atlantic" i odrzucono je, ale odesłanemu manuskryptowi towarzyszył list od redaktorki, która podpisała się imieniem i nazwiskiem i sugerowała, że po kilku drobnych poprawkach tekst może zostać opublikowany. (Żałuję, że nie zaproponowała jeszcze jednej, ponieważ wybór Chaucera jako ulubionego autora zmuszonego do sprzedaży swoich książek, imigranta ze wschodniej Europy, razi dzisiaj kompletnym brakiem prawdopodobieństwa). Dokonałem zmian, naprawiając to, co było złe, oraz dodając to, czego brakowało, i opowiadanie opublikowano w dziale debiutów. W tym samym numerze pisma, także jako debiut, znalazło się przypadkiem opowiadanie równie młodego autora, Jamesa Jonesa. (Żaden z nas nie miał dość szczęścia, żeby zdobyć nagrodę przyznawaną wówczas za najlepszy debiut półrocza). Honorarium wyniosło dwieście pięćdziesiąt dolarów. Nawiązałem z nimi kontakt i było jasne, że wcześniej czy później wyślę do „Atlantic" kolejne opowiadanie. Za drugie dostałem tylko dwieście, ponieważ nie było tak długie jak pierwsze (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre).

Na zajęciach na uniwersytecie stałem się gwiazdą i zostałbym pewnie gwiazdą kampusu, gdyby tylko Washington Square College miał kampus.

Bardzo podobną korespondencję nawiązałem równocześnie z łaskawym redaktorem magazynu „Esquire", który po kilku odpowiedziach odmownych, podpisanych inicjałami i opatrzonych nagryzmolonymi ołówkiem wyrazami zachęty, ujawnił się w końcu jako George Wiswell. Odrzucając z żalem kolejne opowiadanie, zarzucał mi pewne błędy w motywacji bądź też charakterystyce postaci i obiecywał niemal, że zakwalifikuje tekst do druku, jeśli postaram się go skorygować. Postarałem się, opowiadanie zostało przyjęte i dostałem za nie trzysta dolarów. Po jakimś czasie przyjęli następne i zapłacili za nie mniej, gdyż było krótsze od pierwszego (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre). Im dłużej studiowałem, tym większej nabierałem wprawy i stawałem się bardziej krytyczny. Przed ukończeniem studiów zorientowałem się także, że z wyjątkiem dwóch lub trzech, moje ówczesne opowiadania nie różnią się od innych. Chciałem teraz być nowatorski, w ten sam sposób, w jaki byli moim zdaniem, kiedy ich odkryłem, Nabokov, Celinę, Faulkner i Waugh – niekoniecznie inni, ale nowatorscy. Oryginalni.

Informuję tutaj z obywatelskiego obowiązku o otrzymywanych za te nowele honorariach, ponieważ ludzie mają na ogół mylne wyobrażenie co do dochodów, jakie osiągają poczytni amerykańscy pisarze i inni ludzie pióra. Przemawiając do adeptów pisarstwa, podkreślam często, zwłaszcza gdy publiczność składa się z młodych ludzi, że jeśli nie mają dużo forsy, nie spodziewają się pokaźnego spadku ani nie zamierzają się bogato ożenić, będą musieli przez jakiś czas zarabiać na życie inaczej, choćby nawet wszystko, co od tej chwili napiszą, ukazało się drukiem. Irwin Shaw na pewno by się ze mną zgodził. I John Cheever. Przechwalałem się kiedyś, że potrafię wymienić tuzin albo więcej amerykańskich autorów o ustalonej renomie, którzy nie zarabiali dosyć piórem, żeby zignorować inne źródła utrzymania i poświęcić się całkowicie pisarstwu. Prawdopodobnie wciąż potrafiłbym to zrobić. Irwin Shaw mógłby podać z pamięci, jak nędzną sumę otrzymał za wszystkie razem opowiadania, które opublikował w „New Yorkerze".

Miłą konsekwencją mojej akademickiej sławy było to, że z prośbą o współpracę zwróciło się, do mnie powstające właśnie studenckie pismo literackie. Wbrew temu, co podpowiadał mi rozsądek, uległem namowom i dałem im jedną z nowelek. Jeśli kogoś to obchodzi, nosiła tytuł Lot s Wife i opowiadała – ale nie bierzcie sobie tego do serca! – o kobiecie, która była lodowato powściągliwa i małostkowa w stosunku do swego męża, ofiary wypadku drogowego, mężczyzny zdecydowanie sympatycznego, lecz zupełnie do niej nie pasującego.

49
{"b":"107015","o":1}