Z wyjątkiem wstawienia do powieści śmiertelnie rannego radiostrzelca, wszystko, czego doświadczyłem w samolocie w trakcie drugiej misji na Awinion, pokrywało się w znacznym stopniu z tym, co opisałem w książce. Drugi pilot wpadł w panikę i myślałem, że już po mnie. Zdążyłem się już przekonać, że ta wojna jest niebezpieczna i że próbują mnie zabić. Kilka wcześniejszych lotów nad Ferrarę, które odbyłem na samym początku służby, utkwiło mi w pamięci jako coś w rodzaju koszmaru, z którego zdołałem się szczęśliwie i bez szwanku wywinąć, prostoduszny i ufny niczym niewinne dziecko w baśni braci Grimm. Poważny ton podczas odprawy i wcześniejsze loty nad Awinion uświadomiły mi, że ta misja nie będzie łatwa.
Brały w niej udział wszystkie cztery eskadry; polecieliśmy do południowej Francji jedną dużą grupą, a w pobliżu miasta podzieliliśmy się, żeby zaatakować jednocześnie trzy cele oddalone od siebie o kilka mil. Mój samolot był w ostatniej z trzech nalatujących na cel formacji i kiedy zbliżyliśmy się do naszego PP, punktu początkowego, gdzie mogliśmy zacząć spuszczać bomby, zerknąłem do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje z innymi kluczami. Pośród czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych ujrzałem daleko przed sobą samolot, który leciał w kluczu z pomarańczowym błyskiem na skrzydle. I w tej samej chwili, gdy go zobaczyłem, skrzydło odpadło, a samolot przechylił się i runął niczym kamień prosto w dół – obracając się powoli na pozostałym skrzydle, ale spadając prosto w dół. Nie było szansy wyskoczenia na spadochronie. A potem nalecieliśmy na cel i sami znaleźliśmy się w tym piekle.
Pierwsze wymierzone w nas pociski wybuchły na właściwej wysokości i to był zły znak. Słyszeliśmy eksplozje. Czytałem później o niemieckiej taktyce wysyłania samolotu zwiadowczego, który leciał obok naszych bombowców i przekazywał przez radio naszą dokładną wysokość i szybkość bateriom na dole. Możliwe, że zrobili coś takiego tamtego dnia. Trzeźwo i w napięciu wykonywałem to, co do mnie należało – wszyscy wykonywaliśmy. Kiedy zobaczyłem otwierające się klapy luku bombowego w prowadzącym samolocie, otworzyłem moje; kiedy zobaczyłem, że jego bomby lecą, spuściłem moje; kiedy wskazówka na mojej podziałce pokazała, że wszystkie bomby poszły, oznajmiłem przez telefon pokładowy, że nasze bomby poszły. Kiedy tylny strzelec zerknął w dół do luku bombowego i stwierdził, że jest pusty, przesunąłem wyłącznik zamykający klapy. Cały nasz składający się z sześciu samolotów klucz poszedł na maksymalnych obrotach stromo w górę. A potem podłoga samolotu runęła w dół; spadaliśmy i zorientowałem się, że tkwię przygwożdżony bezradnie do górnej ścianki pomieszczenia bombardiera i mój przeciwlotniczy hełm wbija się w sufit. Nie miałem wówczas pojęcia (powiedziano mi o tym później), że jeden z dwu ludzi przy sterach (drugi pilot) zdjęty nagłym strachem, że samolot straci moc, pchnął w przód manetkę i rzucił nas ostro w dół, sprowadzając z powrotem na poziom artylerii przeciwlotniczej.
Nie byłem w stanie poruszyć nawet małym palcem. I z całego serca i roztrzęsionej duszy wierzyłem, że zaraz stracę życie i że spadamy tak samo jak ten płonący pikujący samolot, który widziałem zaledwie kilka minut wcześniej. Nie miałem czasu na nic prócz strachu. I nagle tak samo niespodziewanie – myślę, że wrzasnąłbym, gdybym był w stanie wrzeszczeć – wyrównaliśmy i maszyna zaczęła się ponownie wznosić, uciekając od ognia artylerii przeciwlotniczej i teraz leżałem płasko na podłodze, próbując rozpaczliwie i bezskutecznie złapać się czegoś, czego mógłbym się przytrzymać. Po kilku sekundach znaleźliśmy się poza zasięgiem ognia i dołączyliśmy z powrotem do klucza. Ale kiedy odzyskałem równowagę i zdolność poruszania się, usłyszałem w słuchawkach hełmofonu najbardziej nienaturalny i złowrogi ze wszystkich dźwięków: ciszę, martwą ciszę. I znowu wpadłem w popłoch. A potem zobaczyłem zwisającą przede mną luźno wtyczkę hełmofonu. Wypadła z gniazdka. Gdy się z powrotem podłączyłem, w uszach zadzwonił mi dziki zgiełk głosów, przez który przebijało się powtarzane raz po raz zawodzenie, że bombardier nie odpowiada.
– Tu bombardier – oznajmiłem natychmiast. – Nic mi nie jest.
– Więc idź do tyłu i pomóż mu, pomóż strzelcowi. Jest ranny. Ranny był nasz górny strzelec; jego stanowisko znajdowało się w przedniej części samolotu, tuż za kabiną pilotów. Ale fragmenty książki tak mocno z biegiem czasu wbiły mi się w pamięć, że nawet teraz jestem skłonny sądzić, że ranny został radiostrzelec z tyłu. Kiedy przeczołgałem się tunelem z mojego stanowiska, zobaczyłem przed sobą leżącego na podłodze strzelca i ujrzałem wielką owalną ranę na jego udzie, tam gdzie odłamek pocisku przeciwlotniczego – niewielki, sądząc z małego otworu po wewnętrznej stronie – wyleciał na zewnątrz. Patrzyłem wstrząśnięty na obnażone mięśnie. Nie miałem wyboru: musiałem zrobić to, co do mnie należało. Opanowując kolosalną falę mdłości i wstrętu, która o mało mnie nie sparaliżowała, dotknąłem delikatnie rozdartej i krwawiącej nogi i po tym pierwszym dotyku mogłem przystąpić spokojnie do dzieła.
Chociaż wszędzie było mnóstwo krwi, dzięki memu skautowskiemu doświadczeniu – zdobyłem odznakę w dziedzinie pierwszej pomocy – zorientowałem się, że nie została przecięta żadna arteria i nie ma potrzeby zakładać opaski. Postępowałem według oczywistej procedury. Korzystając z zapasów w apteczce, obficie posypałem całą otwartą ranę sulfanilamidowym proszkiem i położyłem jeden albo nawet dwa sterylne kompresy – dosyć, żeby objąć i pokryć całe poranione miejsce. Potem ostrożnie je zabandażowałem. To samo /robiłem z ranka po wewnętrznej stronie uda. Kiedy strzelec oznajmił, że zaczyna go boleć noga, dałem mu zastrzyk morfiny – a może dwa, jeśli pierwszy nie zadziałał dość szybko, żeby przynieść ulgę nam obu. Stwierdził, że robi mu się zimno, i wtedy powiedziałem, że zaraz wylądujemy i nic mu nie będzie. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ponieważ cała moja uwaga skupiona była na nim.
Z rannym na pokładzie mieliśmy pierwszeństwo przy lądowaniu. Na skraju pasa startowego czekał wojskowy chirurg, jego asystenci i ambulans. Oddałem go w ich ręce. Ktoś mógłby mnie wziąć za bohatera i przez krótki czas tak byłem traktowany, ale wcale się nim nie czułem. Próbowali mnie zabić i chciałem wrócić do domu. To, że próbowali zabić każdego z nas za każdym razem, kiedy wzbijaliśmy się w powietrze, nie stanowiło żadnej pociechy. Próbowali zabić mnie.
Bałem się potem podczas każdej misji, nawet takiej, która miała być kaszką z mleczkiem. To wtedy właśnie zacząłem chyba krzyżować palce i odmawiać cichą modlitwę przy każdym starcie. Taki miałem prywatny rytuał.
To było piętnastego sierpnia. Tydzień wcześniej widziałem samolot zestrzelony zaraz po spuszczeniu bomb w trakcie pierwszej misji naszej eskadry na mosty Awinionu. Byłem w pierwszym kluczu i kiedy spojrzałem do tyłu, żeby sprawdzić, jak sobie radzą inni, zobaczyłem oddalający się od reszty samolot z płonącym skrzydłem, nad którym unosił się olbrzymi pióropusz pomarańczowego ognia. Ujrzałem, jak otwiera się najpierw jeden, potem drugi i trzeci spadochron, następnie zaś samolot runął korkociągiem w dół i było po wszystkim. Na jednym z tych spadochronów był Dick Hirsch, facet z Chicago, z którym uczyłem się w szkole bombardierów w Victorville, w Kalifornii. Wylądował na polu w Prowansji i znaleźli go ludzie z ruchu oporu. Ukryto go w bezpiecznym miejscu, dano cywilne ciuchy i przeszmuglowano z powrotem przez linię frontu do tej części Włoch, którą zajęli alianci. Po przyjeździe do eskadry został ku naszemu i swojemu zdumieniu bezzwłocznie odesłany do domu, obowiązywała bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, którzy mieli styczność z podziemiem. Pilotem, który zginął w tym samolocie, był blondyn z północnej części stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego też znałem z kilku wspólnie zaliczonych lotów. Drugim pilotem był młodszy chłopak, Alvin Yellon, świeżo przybyły ze Stanów, a dowiedziałem się o nim czegoś więcej po pięćdziesięciu latach, kiedy jego brat zapytał mnie listownie, czy opisana w mojej książce misja nie jest przypadkiem tą, w której poniósł śmierć jego brat. To była ta misja.