Литмир - Электронная Библиотека

Po wylądowaniu mieliśmy trochę wolnego czasu, w związku z czym zaprowadziłem dwóch moich gburowatych znajomych bombardierów (nie mógłbym nazwać ich kumplami, bo nie byliśmy ze sobą tak blisko), Bowersa i Baileya, którzy przylecieli innymi samolotami, na obiad w słynnej restauracji Lindy'ego, usytuowanej wówczas na Broadwayu w okolicach Pięćdziesiątej Ulicy. Byłem tam już wcześniej na przepustce (w charakterze podziwianego, aczkolwiek nieco anonimowego bohatera wojennego) zaraz po otrzymaniu skrzydełek bombardiera i awansu na podporucznika. Moi znajomi pochodzili z Chicago (podobnie jak ich gazeta, „Chicago Tribune", obaj byli zaciekłymi izolacjonistami i nienawidzili Roosevelta i Anglii). W życiu nie widzieli takiej knajpy jak Lindy i jej hałaśliwy splendor oraz w przeważającej części żydowskie menu nie wprawiły ich w dobre samopoczucie. (Zapomniałem, co takiego zamówili, ale moim najczęstszym spożywanym tam w ciągu dnia posiłkiem był sandwicz z siekaną wątróbką i wędzonym indykiem na żytnim chlebie, pikle, kiszone pomidory oraz truskawkowy sernik na deser). Obaj czytali Damona Runyona i jeden z nich stwierdził, że siedzący tam ludzie (łącznie ze mną?) przypominają stworzoną przez Runyona postać Harry'ego Konia, sugerując, z czego zdawałem sobie świetnie sprawę, że wyglądają jak Żydzi, l rzeczywiście tak właśnie wyglądaliśmy.

We włoskich domach, które odwiedzałem z moimi telegramami, kiedy pracowałem jeszcze w Western Union, czekałem czasem, aż ktoś dorosły potwierdzi odbiór telegramu podpisem albo wróci do mnie z napiwkiem i nieodmiennie napotykałem silny cierpki odór absolutnie nie do pomylenia z tym, który unosił się w moim własnym mieszkaniu, chociaż tego ostatniego dzięki naturalnemu przystosowaniu prawie nie czułem. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że ten szczególny przenikliwy aromat, o którym mówię, jest włoski i że tkwi w tapetach, dywanach, tynkach i obiciach mebli impregnowanych przez lata gorącymi oparami oliwy, czosnku i pomidorów.

W tamtych czasach często dostawałem napiwek za przekazanie depeszy. W urodziny i Dzień Matki doręczało się na ogół po kilka telegramów jednej osobie, podobnie jak do lokali, w których odbywały się wesela. Wysokość napiwku wynosiła najczęściej pięć centów, czasami dychę. Największa gratyfikacja spadła na mnie zupełnie niespodziewanie. Pewnego dnia, gdy wracałem późnym popołudniem do roweru po doręczeniu telegramu przy Bedford Avenue, jakiś rozgorączkowany młody człowiek podbiegł do mnie, jakbym był aniołem, który pojawił się w odpowiedzi na jego desperacką modlitwę. Chciał wiedzieć, czy jeśli da mi dolara, udam się do sąsiedniego domu i zaśpiewam Happy Birthday – innymi słowy, czy jako niezależny posłaniec przekażę dziewczynie o imieniu Phyllis, która bawi się tam na przyjęciu, to, co oficjalnie nazywa się muzycznym telegramem. Nie ma sprawy, odparłem, po czym zadzwoniłem do drzwi, zaproszony wszedłem do środka, ruszyłem ku bawiącej się grupce i stojąc bez ruchu z rękoma spuszczonymi po bokach zaśpiewałem Happy Birthday dla Phyllis od Eddiego. Moja publiczność była zachwycona i nagrodziła mnie oklaskami. Po wyjściu na zewnątrz zasygnalizowałem Eddiemu, że zadanie zostało wykonane i ma wolną drogę. Nie uznałem za stosowne zdradzić mu, że obecna w środku starsza pani, prawdopodobnie matka albo ciotka, dała mi dwadzieścia pięć centów za mój muzyczny telegram.

Śpiewanie Happy Birthday uznałem za łatwą robotę – a także lukratywną – i żałowałem, że nie mogę zrobić w tej dziedzinie kariery.

Późną wiosną 1941 roku, kiedy na fotelu prezydenta zasiadł ponownie Franklin Delano Roosevelt, ukończyłem zgodnie z planem szkołę średnią. Odszedłem z Western Union w dniu rozdania świadectw. Jeśli istniało wtedy coś takiego jak bal maturalny, nic o tym nie wiedziałem; gdybym wiedział, pewnie bym nie poszedł. Do dziś nieufnie traktuję uczestnictwo we wszelkich grupowych imprezach i za każdym razem, gdy ulegam i biorę w nich udział, potem tego żałuję. W ramach protestu przeciwko wojnie w Wietnamie poszedłem na organizowany w Nowym Jorku marsz, pierwszy, w którym dołączono mnie do innych ludzi pióra, a następnie ustawiono w porządku alfabetycznym. W rezultacie znalazłem się nagle tuż obok dwóch krytyków literackich, którzy już wcześniej nie kryli swojej dezaprobaty wobec mojej osoby i choćby na tej podstawie mogli wydedukować, że ja też nie mam o nich najlepszego zdania. Byłem potem uczulony na inne marsze i wziąłem udział tylko w jednym, największym z nich, zorganizowanym w Waszyngtonie, dokąd poleciałem samolotem z grupką przyjaciół. Była też tam moja córka, Erica, która przyjechała autobusem z kolegami ze szkoły średniej. Biorąca udział w tym marszu grupa młodych katolickich studentek oraz towarzyszące im zakonnice z Marymount College z Westchesteru, dokąd tydzień później pojechałem, żeby mówić na temat mojej twórczości, zostały zaatakowane gazem łzawiącym, kiedy stały niewinnie przy krawężniku, czekając na swój wyczarterowany autobus. Nie pomyślałem nawet, żeby pójść na uroczystość rozpoczęcia roku w swoim college'u. Poszedłem na rozdanie świadectw maturalnych; towarzyszyły mi dumnie moja matka, Lee i Sylvia. Zjedliśmy razem wczesny obiad w restauracji, a potem pojechałem metrem 7 kilkoma przyjaciółmi do klubu przy Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, żeby posłuchać Billie Holiday. Mieliśmy już wtedy własny klub i wiedzieliśmy, że jest wyjątkowo dobra.

Mój pierwszy klub Highlight powstał w piwnicy, a potem przeniósł się do bardziej wystawnych wnętrz przy Surf Avenue, półtorej przecznicy od mojego domu. Któregoś dnia mój brat wpadł tam niespodziewanie, żeby wezwać mnie do domu. Paliłem papierosa. Trzymałem to w tajemnicy przed rodziną i nie potrafię powiedzieć, który z nas był bardziej zakłopotany. Zostałem przyłapany; Lee przyłapał mnie. Każdy z nas powinien coś zrobić. Najwyraźniej żaden nie wiedział co.

– Od jak dawna to robisz? – zapytał w końcu z dezaprobatą, gdy wyszliśmy razem na ulicę.

Zgniotłem niedopałek. Oboje z Sylvią palili i mogłem zapytać, ile miał lat, jak sam zaczął, ale nie umiem być wyszczekany, gdy to naprawdę ważne. Niewinnym głosem i ze szczerym wyrazem twarzy potrafię opowiadać najbardziej niesamowite historie słuchającym mnie jeleniom, ale robię to wyłącznie wtedy, kiedy idzie o żart i w grę nie wchodzi poważna stawka. Przyciśnięty do muru, zaczynam się jąkać i zapominam języka w gębie.

– Skoro już palisz, równie dobrze możesz to robić w domu – zadecydował. – Nie powinieneś robić poza domem niczego, o czym nie mógłbyś nam opowiedzieć. Masz, spróbuj mojego – dodał po chwili.

Ta krytyka odniosła pozytywny skutek i rok później wzmocniła opory, które zalęgły się już wcześniej w moim sumieniu, a wynikały, jak sądzę, ze znikomych (z wyjątkiem zwodniczego apetytu) narkotycznych efektów palenia marihuany. Paliłem ją kilka razy i zawsze byłem potem głodny jak wilk i miałem obolałe gardło. Palenie marihuany z całą pewnością nie było rzeczą, o której chciałbym, żeby dowiedziała się moja rodzina. Nie miałem po niej żadnych wizji, ani wtedy, ani później, jakiś czas po wojnie, kiedy sztachnąłem się wyłącznie po to, by nie sprawić zawodu bliskim znajomym, w których towarzystwie się znalazłem (nie chciałem narazić się na zarzut, że psuję dobrą zabawę, albo jestem sztywniakiem). Na podstawie tego, czego nauczyłem się później w trakcie kilku mało owocnych lat psychoanalizy, sądzę, że nie miałem wizji, ponieważ z powodów ukrytych głęboko w mojej podświadomości wcale ich nie chciałem. Prawdę mówiąc, w ogóle nie miałem ochoty palić trawki.

Co do samej matury, mój udział w uroczystościach był naprawdę skromny. Nie wygłaszałem dzięki Bogu mowy pożegnalnej, nie zdobyłem żadnych nagród i poza momentem gdy odbierałem dyplom, nie zostałem ani razu wyróżniony z nazwiska. Prawdopodobnie jednak wyróżniałem się na tle wszystkich obecnych osiągnięciem, którego nie zauważono. Byłem jedynym uczniem klasy maturalnej o imieniu Joey, który otrzymywał zasiłek dla bezrobotnych, sięgający astronomicznej kwoty sześciu dolarów tygodniowo.

32
{"b":"107015","o":1}