Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W eskadrze wszyscy już wiedzieli. Ludzie w mundurach też biegali i krzyczeli albo zdjęci przerażeniem stali w miejscu bez ruchu, jak sierżant Knight i doktor Daneeka, którzy ponuro wyciągali w górę szyje patrząc, jak pełen poczucia winy, przeraźliwie samotny samolot McWatta, kołysząc się z boku na bok, krąży powoli nabierając wysokości.

– Kto to? – krzyknął niecierpliwie Yossarian do doktora Daneeki, kiedy nadbiegł ciężko dysząc i kulejąc, z oczami płonącymi nieprzytomną, dziką udręką. – Kto jest w tym samolocie?

– McWatt – odpowiedział sierżant Knight. – Zabrał dwóch nowych pilotów na lot ćwiczebny. Doktor Daneeka też jest z nimi.

– Ja jestem tutaj – stwierdził doktor Daneeka dziwnym, przybitym głosem, rzucając niespokojne spojrzenie na sierżanta Knighta.

– Dlaczego on nie ląduje? – wołał Yossarian z rozpaczą.

– Dlaczego on się wznosi?

– Pewnie boi się wylądować – odpowiedział sierżant Knight nie odrywając skupionego spojrzenia od wznoszącej się w puste niebo maszyny McWatta. – Wie, co go czeka.

McWatt wciąż nabierał wysokości, podciągając równomiernie swój buczący samolot powolną, owalną spiralą, która sięgała daleko nad wodę, kiedy leciał w kierunku południowym, i daleko ponad brunatne zbocza gór, kiedy znowu okrążał lotnisko i kierował się na północ. Wkrótce przekroczył pięć tysięcy stóp. Jego motory były teraz ciche jak szept. Nagle rozkwitł pod nim biały puszek spadochronu. Po chwili otworzył się drugi spadochron i popłynął w ślad za pierwszym prosto w stronę pasa startowego. Na ziemi wszystko zastygło w bezruchu. Samolot kontynuował lot na południe mniej więcej przez trzydzieści sekund według tego samego schematu, znanego już teraz i łatwego do odgadnięcia, po czym McWatt przechylił maszynę na skrzydło i płynnie wszedł w wiraż.

– Jeszcze dwóch musi wyskoczyć – powiedział sierżant Knight.

– McWatt i doktor Daneeka.

– Ja jestem tutaj, sierżancie – odezwał się żałosnym głosem doktor Daneeka. – W samolocie mnie nie ma.

– Dlaczego oni nie skaczą? – pytał sam siebie na głos sierżant Knight. – Dlaczego oni nie skaczą?

– To nie ma sensu – zawodził doktor Daneeka gryząc wargę.

– To nie ma najmniejszego sensu.

Ale Yossarian nagle zrozumiał, dlaczego McWatt nie skacze, i pognał na oślep przez cały obóz za jego samolotem, wymachując rękami i krzycząc do niego błagalnie, żeby schodził do lądowania: McWatt, ląduj; nikt go nie słyszał, a tym bardziej McWatt, i z piersi Yossariana wydarł się potężny, spazmatyczny jęk, kiedy McWatt znowu zawrócił, pomachał skrzydłami na pożegnanie, pomyślał: a, co tam, było nie było, i wbił się w zbocze góry.

Pułkownik Cathcart był tak poruszony śmiercią Kida Sampsona i McWatta, że podniósł ilość obowiązkowych lotów do sześćdziesięciu pięciu.

31 Pani Daneeka

Kiedy pułkownik Cathcart dowiedział się, że doktor Daneeka również zginął w samolocie McWatta, podniósł liczbę lotów do siedemdziesięciu.

Pierwszym człowiekiem w eskadrze, który stwierdził, że doktor Daneeka nie żyje, był sierżant Towser, poinformowany wcześniej przez dyżurnego z wieży kontrolnej, iż doktor Daneeka figuruje jako pasażer w książce lotów wypełnionej przez McWatta przed startem. Sierżant Towser otarł łzę i wykreślił nazwisko doktora ze spisu osobowego eskadry. Potem wstał i z drżącymi jeszcze wargami zmusił się do tego, aby zanieść tę smutną wiadomość Gusowi i Wesowi, dyskretnie unikając rozmowy z samym doktorem Daneeka, kiedy mijał jego wątłą, żałobną postać przycupniętą posępnie na krześle w przedwieczornym słońcu między namiotami kancelarii i ambulatorium. Sierżant Towser był przygnębiony; miał teraz na głowie dwóch zmarłych: nieboszczyka z namiotu Yossariana, Mudda, którego w ogóle nie było, i nowego nieboszczyka eskadry, doktora Daneekę, którego istnienie nie mogło budzić wątpliwości i który, według wszelkich oznak, zapowiadał się jako jeszcze poważniejszy problem administracyjny.

Gus i Wes wysłuchali sierżanta Towsera z wyrazem stoickiego zdziwienia i nie rozmawiali z nikim o swojej stracie, dopóki w godzinę później nie przyszedł sam doktor Daneeka, żeby sobie po raz trzeci tego dnia zmierzyć temperaturę i ciśnienie. Słupek rtęci zatrzymał się o pół stopnia poniżej normalnej temperatury doktora, która była i tak niższa od normalnej. Doktor Daneeka zaniepokoił się nie na żarty. Nieruchome, puste, drewniane spojrzenia dwóch szeregowców denerwowały go bardziej niż zwykle.

– Ludzie, co się z wami, do cholery, dzieje? – zwrócił im grzecznie uwagę w rzadkim przypływie rozdrażnienia. – Człowiek nie powinien chodzić stale z obniżoną temperaturą i zapchanym nosem. – Doktor Daneeka, litując się nad samym sobą, ponuro pociągnął nosem i poszedł zmartwiony w drugi koniec namiotu, aby przyjąć aspirynę i pigułki siarkowe oraz wypędzlować sobie gardło. Nisko opuścił swoją drobną, smutną główkę jaskółki i rytmicznie pocierał dłonie. – Zobaczcie, jaki jestem zimny. Czy na pewno nic przede mną nie ukrywacie?

– Pan nie żyje – wyjaśnił mu jeden z szeregowców. Doktor Daneeka poderwał gwałtownie głowę z urazą i niedowierzaniem.

– Co to ma znaczyć?

– Pan nie żyje – powtórzył drugi. – Pewnie dlatego jest pan taki zimny.

– Tak jest. Widocznie był pan nieżywy już od dawna, tylko nie poznaliśmy się na tym.

– Co wy tu, do cholery, wygadujecie? – zapiał doktor Daneeka przenikliwie, czując, jak ogarnia go lodowate przeczucie nadciągającego nieuniknionego kataklizmu.

– To prawda – powiedział jeden z sanitariuszy. – Zgodnie z dokumentami pan poleciał z McWattem, żeby zaliczyć sobie godziny w powietrzu. Ponieważ nie wyskoczył pan ze spadochronem, więc musiał pan zginąć w samolocie.

– Tak jest – dodał drugi. – Powinien pan być zadowolony, że w ogóle ma pan temperaturę.

Doktor Daneeka miał kompletny zamęt w głowie.

– Czy wyście powariowali? – spytał. – Poskarżę się na wasze zachowanie sierżantowi Towserowi.

– To właśnie on nam o tym powiedział – odezwał się gus albo Wes. – Departament Wojny powiadomi pańską żonę.

Doktor Daneeka jęknął i wybiegł z ambulatorium, żeby zaprotestować u sierżanta Towsera, który cofnął się przed nim z odrazą i poradził mu, żeby w miarę możności nie pokazywał się ludziom na oczy, dopóki nie zapadnie decyzja, co począć z jego szczątkami doczesnymi.

– Wiesz, on chyba naprawdę nie żyje – głosem pełnym szacunku wyraził swój żal jeden z sanitariuszy. – Będzie mi go brak. To był zupełnie miły gość, nie uważasz?

– Niewątpliwie – przyznał ze smutkiem drugi. – Choć jestem zadowolony, że ten kutasina zginął. Miałem już powyżej uszu tego ciągłego mierzenia mu ciśnienia.

Pani Daneeka, żona doktora Daneeki, nie była zadowolona, że doktor Daneeka zginął, i naruszyła nocną ciszę Staten Island rozpaczliwymi krzykami i zawodzeniem, kiedy dowiedziała się z telegramu Departamentu Wojny, że jej mąż zginął na polu chwały. Kobiety przychodziły ją pocieszać, a ich mężowie składali kondolencje przez telefon i mieli w głębi serca nadzieję, że wkrótce przeprowadzi się gdzie indziej, uwalniając ich od obowiązku nieustannego współczucia. Biedna kobieta chodziła zupełnie nieprzytomna prawie przez tydzień. Powoli zdobyła się na bohaterski wysiłek zmierzenia się z najeżoną straszliwymi problemami przyszłością jej i dzieci. Kiedy już zaczęła przyzwyczajać się do myśli o swoim nieszczęściu, zwalił się jak grom z jasnego nieba listonosz przynosząc list zagraniczny z podpisem jej męża, zaklinający ją na wszystko, aby nie wierzyła żadnym złym wiadomościom na jego temat. Pani Daneeka osłupiała. Daty na liście nie mogła odcyfrować. Pismo było drżące i pośpieszne, ale styl przypominał jej męża i melancholijny, użalający się nad sobą ton też był znajomy, choć bardziej ponury niż zwykle. Pani Daneeka nie posiadała się ze szczęścia i nie mogąc powstrzymać łez radości po raz tysięczny całowała pomięty, brudny wojskowy papier listowy. Czym prędzej wysłała do męża radosną kartkę z prośbą o szczegóły oraz telegram informujący Departament Wojny o pomyłce. Departament Wojny odpowiedział jej urażony, że nie ma żadnej pomyłki i że padła niewątpliwie ofiarą żartu jakiegoś sadystycznego maniaka z eskadry męża. List do męża wrócił nie rozpieczętowany ze stemplem: “Poległ".

94
{"b":"107014","o":1}