Pułkownik uniósł brwi, jakby się poczuł urażony, i spojrzał na kapelana z pełnym rezerwy niedowierzaniem.
– Tylko co, kapelanie?
– Panie pułkowniku, ludzie są bardzo poruszeni tym, że podniósł pan obowiązkową liczbę lotów do sześćdziesięciu. Prosili mnie, żebym z panem o tym pomówił.
Pułkownik milczał. Twarz kapelana poczerwieniała aż po korzonki jego jasnych włosów. Pułkownik trzymał go tak przez dłuższą chwilę wijącego się z zakłopotania pod nieruchomym, obojętnym, wyzbytym wszelkich uczuć spojrzeniem.
– Niech im pan powie, że jest wojna – poradził wreszcie bezbarwnym głosem.
– Dziękuję, panie pułkowniku, powiem im – odpowiedział kapelan czując przypływ wdzięczności za to, że pułkownik wreszcie się odezwał. – Zastanawiali się, dlaczego nie zażąda pan uzupełnień z tych załóg, które czekają w Afryce, a ich nie puści do kraju.
– To jest kwestia administracyjna – powiedział pułkownik. – Nie ich interes. Niech się pan poczęstuje dorodnym pomidorem – wskazał leniwym gestem. – Śmiało, na mój rachunek.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Panie pułkowniku…
– Nie ma o czym mówić. Jak się panu żyje w tym lesie, kapelanie? Czy wszystko gra?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– To dobrze. Proszę dać nam znać, gdyby pan czegoś potrzebował.
– Tak jest, panie pułkowniku. Dziękuję, panie pułkowniku. Panie…
– Dziękuję, że pan wpadł, kapelanie. Mam teraz pilną pracę. Niech mi pan da znać, jak pan wymyśli coś, za co napiszą o nas w “The Saturday Evening Post".
– Tak jest, panie pułkowniku.
Kapelan zdobył się na nadludzki wysiłek woli i rzucił się na oślep przed siebie.
– Szczególnie niepokoi mnie stan jednego z bombardierów, panie pułkowniku, Yossariana.
Pułkownik spojrzał, jakby coś sobie niejasno przypominał.
– Kogo? – spytał zaniepokojony.
– Yossariana, panie pułkowniku.
– Yossariana?
– Tak jest, panie pułkowniku. Yossariana. On jest w bardzo złym stanie. Obawiam się, że nie wytrzyma dłużej i może popełnić jakieś szaleństwo.
– Czy to prawda, kapelanie?
– Tak jest, panie pułkowniku. Obawiam się, że tak.
Pułkownik myślał o tym przez dłuższą chwilę w ciężkim milczeniu.
– Niech mu pan powie, żeby miał ufność w Bogu – poradził wreszcie.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Powiem mu.
20 Kapral Whitcomb
W późnosierpniowym porannym słońcu było pamo i gorąco, powietrza nie poruszał najmniejszy powiew. Kapelan szedł wolnym krokiem. Był przygnębiony i dręczyły go wyrzuty sumienia, kiedy w swoich brązowych butach na gumowej podeszwie wychodził bezszelestnie z gabinetu pułkownika. Gardził sobą za to, co interpretował jako swoje tchórzostwo. Miał zamiar zająć wobec pułkownika znacznie bardziej zdecydowane stanowisko w kwestii sześćdziesięciu lotów, miał odważnie, logicznie i elokwentnie zabrać głos w sprawie, w którą się do głębi zaangażował uczuciowo. Tymczasem poniósł żałosną porażkę, gdyż znowu go zatkało w obliczu silniejszej osobowości. Było to dobrze mu znane sromotne zjawisko i kapelan miał o sobie jak najgorszą opinię.
Zatkało go jeszcze bardziej w sekundę później, kiedy dostrzegł baryłkowatą, monochromatyczną postać pułkownika Korna kłusującą w jego stronę w apatycznym pośpiechu po łukowato wygiętych, szerokich, żółtych, kamiennych schodach z wielkiego zrujnowanego hallu o strzelistych ścianach z popękanego ciemnego marmuru i okrągłej podłodze z popękanych brudnych kafelków. Kapelan bał się pułkownika Korna bardziej jeszcze niż pułkownika Cathcarta. Smagły, niemłody podpułkownik w lodowatych okularach bez oprawki i z graniastą kopułą łysiny, której stale dotykał ostrożnie końcami swoich spłaszczonych palców, nie lubił kapelana i często bywał dla niego niegrzeczny. Utrzymywał go w stanie ciągłego lęku swoim suchym, kpiarskim tonem i wszystkowiedzącym, cynicznym spojrzeniem, którego kapelan nigdy nie miał odwagi wytrzymać dłużej niż przez sekundę, jeżeli się przypadkowo na nie natknął. Uwagę kapelana, który pokornie spuścił głowę przed pułkownikiem, w sposób nieunikniony przyciągnął środek jego figury, gdzie koszula wzdymała się nad obwisłym pasem i opadała baloniastą fałdą, nadając mu wygląd baryłkowaty i sprawiając, że wyglądał na niższego, niż był w rzeczywistości. Pułkownik Korn był niechlujnym, wyniosłym człowiekiem o tłustej cerze i głębokich, ostrych bruzdach biegnących niemal prosto w dół od nosa, między jego mrocznymi policzkami a kwadratowym, rozdwojonym podbródkiem. Twarz miał surową i kiedy zbliżyli się do siebie na schodach i mieli się minąć, spojrzał na kapelana, jakby go nie znał.
– Cześć, księże – powiedział bezbarwnym głosem, nie patrząc na kapelana. – Jak leci?
– Dzień dobry, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan, uznając słusznie, że pułkownik Korn nie oczekuje innej odpowiedzi.
Pułkownik wchodził po schodach nie zwalniając tempa i kapelan zwalczył pokusę, żeby mu jeszcze raz przypomnieć, że nie jest katolikiem, tylko anabaptystą, i co za tym idzie, nazywanie go księdzem nie jest ani konieczne, ani poprawne. Był teraz już prawie pewien, że pułkownik Korn dobrze o tym pamięta i że mówienie do niego z niewinną miną “księże" to jedna z metod znęcania się nad nim za to, że jest tylko anabaptystą.
Pułkownik Korn, minąwszy kapelana, zatrzymał się niespodziewanie i wykonawszy gwałtowny obrót skierował się wprost na niego z błyskiem gniewnego podejrzenia w oczach. Kapelan zdrętwiał.
– Skąd ksiądz ma tego dorodnego pomidora? – spytał ostro pułkownik Korn.
Kapelan ze zdziwieniem spojrzał na swoją dłoń z pomidorem, którym go poczęstował pułkownik Cathcart.
– Z gabinetu pułkownika Cathcarta, panie pułkowniku – odpowiedział po chwili.
– Czy pułkownik wie, że pan go wziął?
– Tak jest, panie pułkowniku. Sam mi go dał.
– A, w takim razie wszystko w porządku – uspokoił się pułkownik Korn. Uśmiechnął się zimno, wpychając kciukami pomiętą koszulę do spodni. Jego oczy błysnęły bystro jemu tylko wiadomą, zadowoloną z siebie złośliwością. – W jakiej sprawie wzywał księdza pułkownik Cathcart? – spytał nagle.
Kapelan wahał się przez chwilę, niezdecydowany.
– Myślę, że nie powinienem…
– Chodziło o modły do redaktorów z “The Saturday Evening Post"?
Kapelan omal się nie uśmiechnął.
– Tak jest, panie pułkowniku.
Pułkownik Korn, zachwycony swoją intuicją, roześmiał się szyderczo.
– Wie ksiądz, obawiałem się, że on wymyśli coś równie śmiesznego, jak tylko zobaczyłem “The Saturday Evening Post" z tego tygodnia. Mam nadzieję, że udało się księdzu wykazać mu całą potworność tego pomysłu.
– Pułkownik się rozmyślił.
– To dobrze. Cieszę się, iż przekonał go ksiądz, że redaktorzy “The Saturday Evening Post" nie zamieszczą po raz drugi tego samego materiału po to tylko, żeby robić reklamę jakiemuś nikomu nie znanemu pułkownikowi. Co tam słychać w puszczy? Jak sobie ksiądz radzi?
– Dziękuję, panie pułkowniku. Wszystko w porządku.
– To dobrze. Miło mi słyszeć, że nie ma ksiądz żadnych skarg. Proszę dać nam znać, jakby ksiądz czegoś potrzebował. Chcemy wszyscy, żeby księdzu było tam jak najlepiej.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Jest mi dobrze.
Z dołu dobiegał narastający gwar. Zbliżała się pora obiadu i pierwsi lotnicy ściągali do sztabowej stołówki, wchodząc do osobnych sal dla oficerów i szeregowych po przeciwnych stronach archaicznej rotundy. Pułkownik Kom przestał się uśmiechać.
– Ksiądz jadł u nas chyba wczoraj czy przedwczoraj, prawda? – spytał z naciskiem.
– Tak jest, panie pułkowniku. Przedwczoraj.
– Tak mi się wydawało – powiedział pułkownik Korn i odczekał chwilę, aby znaczenie jego słów dotarło do kapelana.-Niech się ksiądz nie przejmuje. Zobaczymy się, kiedy znów wypadnie księdzu kolejka na obiad u nas.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
Kapelan nie był pewien, w której z pięciu stołówek dla oficerów i pięciu dla podoficerów i szeregowych miał tego dnia jeść obiad, gdyż system rotacji, opracowany dla niego przez pułkownika Koma, był skomplikowany, a swoje notatki zostawił w namiocie. Kapelan był jedynym wchodzącym w skład sztabu grupy oficerem, który nie mieszkał w butwiejącym budynku z piaskowca ani w żadnej z mniejszych satelitarnych przybudówek wyrastających wokół niego bez ładu i składu. Kapelan mieszkał w odległości czterech mil na polanie w lesie między klubem oficerskim a obozem pierwszej z czterech eskadr rozmieszczonych w jednej linii. Kapelan mieszkał samotnie w obszernym kwadratowym namiocie, który pełnił również rolę jego biura. W nocy dobiegały go odgłosy hulanki z klubu oficerskiego, przez co często nie mógł zasnąć przewracając się i rzucając w łóżku na swoim biernym, na pól dobrowolnym wygnaniu. Nie był w stanie ocenić działania łagodnych pigułek, które zażywał czasem, żeby móc zasnąć, a potem przez wiele dni miał z tego powodu wyrzuty sumienia.