Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapelan zakręcił się w miejscu ze zdziwienia i zawołał:

– Major Major? Major Major był tutaj?

– Chyba o nim mówimy, nie?

– Gdzie on poszedł?

– Wskoczył do wykopu kolejowego i pognał jak spłoszony zając

– zachichotał kapral Whitcomb. – Stuknięty facet.

– Czy mówił, po co przyszedł?

– Potrzebuje pańskiej pomocy w pewnej bardzo ważnej spawie.

– Major Major tak powiedział? – zdumiał się kapelan.

– Nie powiedział – poprawił kapral Whitcomb z zabójczą precyzją – tylko napisał w zaklejonym, osobistym liście, który zostawił na pańskim biurku.

Kapelan spojrzał na stolik brydżowy służący mu za biurko i zobaczył jedynie obrzydliwy pomarańczowoczerwony, gruszkowaty w kształcie pomidor, który otrzymał rano od pułkownika Cathcarta i który nadal leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił, niczym niezniszczalny, karmazynowy symbol jego nieudolności.

– Gdzie jest ten list? – spytał.

– Przeczytałem i wyrzuciłem – powiedział kapral Whitcomb zatrzaskując Biblię i zrywając się z łóżka. – O co chodzi? Nie wierzy mi pan?

I wyszedł. Natychmiast wszedł z powrotem, omal nie zderzywszy się z kapelanem, który wybiegł z powrotem do majora Majora.

– Nie ma pan zaufania do podwładnych – oświadczył ponuro.

– To jeszcze jedna z pańskich wad.

Kapelan kiwnął głową ze skruchą i wyminął go pośpiesznie, nie chcąc tracić czasu na przeprosiny. Poznawał wprawną rękę losu despotycznie kierującą jego krokami. Uświadomił sobie, że dwukrotnie tego dnia major Major pędził wprost ns niego wykopem i dwukrotnie kapelan idiotycznie odkładał wyznaczone przez los spotkanie, dając nura do lasu. Przepełniony poczuciem winy pośpieszył najszybciej jak tylko mógł po wyszczerbionych, nierówno ułożonych podkładach. Ziarenka piasku i żwiru w butach i skarpetkach ocierały mu palce do krwi. Jego bladą, udręczoną twarz wykrzywiał bezwiedny grymas niewysłowionego cierpienia. Wczesne sierpniowe popołudnie było coraz bardziej parne i gorące. Prawie mila dzieliła jego namiot od eskadry Yossariana. Letnia bluza kapelana zupełnie przemokła od potu, kiedy wreszcie tam dotarł i wpadł bez tchu do namiotu kancelarii, gdzie zatrzymał go stanowczym gestem ten sam zdradziecki, gładki sierżant sztabowy z wychudłą twarzą w okrągłych okularach, który kazał mu czekać, ponieważ major Major jest u siebie, i zapowiedział, że go nie wpuści, dopóki major Major nie wyjdzie. Kapelan spojrzał na niego oszołomiony i zdumiony. Zastanawiał się, za co sierżant tak go nienawidzi. Wargi kapelana zbielały i zaczęły drżeć. Paliło go pragnienie. O co tym ludziom chodzi? Czy nie dość jest tragedii? Sierżant wyciągnął rękę i osadził kapelana w miejscu.

– Bardzo mi przykro – powiedział z żalem, głębokim, uprzejmym, pełnym melancholii głosem – ale to rozkaz. Major Major nie przyjmuje nikogo.

– Major Major sam chciał się ze mną zobaczyć – tłumaczył kapelan. – Był w moim namiocie, kiedy ja byłem tutaj poprzednim razem.

– Major Major? – zdziwił się sierżant.

– Tak. Proszę pójść i spytać go.

– 1- Obawiam się, że to niemożliwe. Mnie Major też nie przyjmuje. Może zostawi pan wiadomość?

– Nie chcę zostawiać wiadomości. Czy major nigdy nie robi wyjątków?

– Tylko w szczególnych sytuacjach. Po raz ostatni opuścił swój namiot, żeby wziąć udział w pogrzebie jednego z szeregowych. A po raz ostatni przyjął kogoś u siebie, kiedy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Bombardier nazwiskiem Yossarian wdarł się wtedy…

– Yossarian? – rozpromienił się kapelan uradowany tym nowym zbiegiem okoliczności. Czyżby jeszcze jeden cud? – Właśnie o nim chcę rozmawiać z majorem Majorem. Czy mówili na temat ilości lotów bojowych, które Yossarian musi odbyć?

– Tak jest, właśnie o tym rozmawiali. Kapitan Yossarian miał pięćdziesiąt jeden lotów i prosił majora Majora o wyłączenie z personelu latającego i zwolnienie od czterech lotów. Pułkownik Cathcart wymagał wtedy pięćdziesięciu pięciu lotów.

– I co na to major Major?

– Major Major powiedział, że nic nie może zrobić. Twarz kapelana pociemniała.

– Tak powiedział?

– Tak jest. Poradził nawet Yossarianowi, żeby udał się z tą sprawą do pana. Czy na pewno nie chce pan zostawić wiadomości? Mam tutaj papier i ołówek.

Kapelan potrząsnął głową, gryząc w rozpaczy spieczoną dolną wargę, i wyszedł. Słońce stało jeszcze wysoko, a tyle już się tego dnia wydarzyło. W lesie było nieco chłodniej. Gardło miał wysuszone i obolałe. Szedł powoli, zastanawiając się ponuro, jakież to jeszcze nieszczęścia mogą się na niego zwalić, kiedy zza krzewu morwy bez żadnego ostrzeżenia skoczył na niego szalony pustelnik. Kapelan wrzasnął na cały głos.

Wysoki, trupioblady nieznajomy odskoczył przerażony krzykiem kapelana i zawołał:

– Nie bij mnie!

– Kim pan jest? – krzyknął kapelan.

– Proszę mnie nie bić! – odkrzyknął nieznajomy.

– Jestem kapelanem!

– To dlaczego chce mi pan zrobić krzywdę?

– Wcale nie chcę panu zrobić krzywdy – przekonywał go kapelan zdradzając oznaki zniecierpliwienia, mimo że nadal stał jak wryty.

– Niech pan tylko powie, kim pan jest i czego pan ode mnie chce.

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy Wódz White Halfoat umarł już na zapalenie płuc – krzyknął nieznajomy. – Nic więcej nie chcę. Ja tu mieszkam. Nazywam się Flume. Należę do eskadry, ale mieszkam tutaj w lesie. Może pan spytać, kogo pan chce.

Przyglądając się dziwacznej, skulonej postaci, kapelan zaczai stopniowo odzyskiwać panowanie nad sobą. Na postrzępionej koszuli nieznajomego dyndały dwie kapitańskie belki pokryte nalotem rdzy. Miał włochate, czarne jak smoła znamię pod jednym nozdrzem i ciężkie, nastroszone wąsy.koloru topolowej kory.

– Skoro jest pan z tej eskadry, to dlaczego mieszka pan w lesie?

– spytał zaciekawiony kapelan.

– Muszę mieszkać w lesie – odpowiedział kapitan kwaśno, jakby to było zrozumiałe samo przez się. Prostował się powoli, nadal z lękiem obserwując kapelana, mimo że był od niego przeszło o głowę wyższy.

– Czy nie słyszał pan rozmów na mój temat? Wódz White Halfoat poprzysiągł, że poderżnie mi gardło którejś nocy, kiedy głęboko zasnę, i dopóki on żyje, nie odważę się położyć do łóżka w eskadrze.

Kapelan z niedowierzaniem wysłuchał tego nieprawdopodobnego wyjaśnienia.

– Ależ to nie do wiary – zawołał. – Byłoby to morderstwo z premedytacją. Dlaczego nie zameldował pan o tym majorowi Majorowi?

– Zameldowałem o tym majorowi Majorowi – wyjaśnił ze smutkiem kapitan – i major Major powiedział, że on sam poderżnie mi gardło, jeżeli jeszcze raz się u niego pokażę. – Kapitan z lękiem spojrzał na kapelana. – Czy pan również chce mi poderżnąć gardło?

– Ależ nie, skąd – uspokoił go kapelan. – Oczywiście, że nie. Czy pan naprawdę mieszka w lesie?

Kapitan skinął głową i kapelan z mieszaniną litości i podziwu przyjrzał się jego porowatej, szarej z wycieńczenia i niedożywienia twarzy. Ciało kapitana było szkieletem w wymiętym ubraniu, które wisiało na nim jak przypadkowy zbiór worków. Wszędzie miał poprzyklejane źdźbła siana i widać było, że dawno już nie oglądał fryzjera. Pod oczami miał wielkie czarne sińce. Kapelan był prawie do łez wzruszony tym obrazem nędzy i rozpaczy, jaki przedstawiał kapitan, i poczuł szacunek i współczucie na myśl o różnorakich surowych umartwieniach, które ten biedak musi znosić każdego dnia.

– Kto panu pierze bieliznę?

– Oddaję ją praczce we wsi – odpowiedział kapitan rzeczowym tonem. – Trzymam swoje ubranie w przyczepie i zakradam się tam raz czy dwa razy dziennie, żeby wziąć czystą chustkę do nosa albo zmienić bieliznę.

– A co pan zrobi, jak przyjdzie zima?

– O, mam nadzieję, że do tego czasu wrócę do eskadry – wyznał kapitan z męczeńskim przekonaniem. – Wódz White Halfoat obiecywał stale, że umrze na zapalenie płuc, i sądzę, iż muszę tylko cierpliwie poczekać na nadejście chłodniejszych i wilgotniejszych dni. – Tu kapitan zmierzył kapelana zdziwionym spojrzeniem. – Czy pan tego wszystkiego nie wie? Nie słyszał pan, co o mnie mówią?

76
{"b":"107014","o":1}