Podobne wątpliwości z nieposkromioną żarłocznością rzucały się na wątły, cierpiący organizm kapelana. Czy jest jakaś jedna prawdziwa wiara i życie pozagrobowe? Ile aniołów rzeczywiście może tańczyć na łebku od szpilki i czym zajmował się Bóg w ciągu wszystkich tych nieskończonych eonów przed stworzeniem świata? Do czego służyło ochronne piętno na czole Kaina, skoro nie było innych ludzi na świecie? Czy Adam i Ewa mieli też córki? Te i tym podobne wielkie, skomplikowane kwestie ontologiczne dręczyły go nieustannie. Jednak najważniejsza ze wszystkich była sprawa grzeczności i dobrych manier. Jego zmorą był epistemologiczny dylemat sceptyka, niezdolnego do zaakceptowania odpowiedzi na pytania, których jednocześnie nie chciał odrzucić jako nierozwiązywalnych. Żył w wiecznej udręce i nigdy nie tracił nadziei.
– Czy zna pan uczucie, że znajduje się pan w sytuacji, którą już pan kiedyś przeżywał, wiedząc jednocześnie, że przeżywa ją pan po raz pierwszy? – spytał z wahaniem Yossariana, który siedział w jego namiocie ściskając oburącz butelkę coca-coli, jedyną rzecz, jaką kapelan mógł mu ofiarować na pocieszenie. Yossarian skinął niedbale głową i kapelan zaczai szybciej oddychać szykując się, aby połączonym, nadludzkim wysiłkiem woli swojej i Yossariana rozsunąć wreszcie potężne fałdy czarnej kotary osłaniającej odwieczne tajemnice bytu. – Czy nie ma pan podobnego uczucia teraz?
Yossarian potrząsnął głową i wyjaśnił, że zjawisko deja vu polega na chwilowym, nieskończenie małym opóźnieniu w działaniu dwóch ośrodków nerwowych, normalnie funkcjonujących jednocześnie. Kapelan prawie go nie słuchał. Był zawiedziony, ale nie wierzył Yossarianowi, gdyż otrzymał znak w postaci tajemnego, zagadkowego widzenia, którego wciąż nie miał śmiałości rozgłaszać. Z objawienia kapelana wynikał niewątpliwy i budzący grozę wniosek: albo było to widzenie zesłane z nieba, albo halucynacja; na kapelana spłynęła łaska albo zaczynał tracić zmysły. Obie ewentualności napełniały go jednakowym lękiem i przygnębieniem. Nie było to deja vu ani presąue vu, ani jamais vu. Możliwe, że istniały inne jeszcze vus, o których nigdy nie słyszał, i że jedno z nich mogło wyjaśnić w sposób zadowalający zagadkowe zjawisko, jakiego był świadkiem i zarazem uczestnikiem; możliwe nawet, że nic z tego nie zdarzyło się naprawdę, że miał do czynienia z aberracją pamięci, a nie percepcji, że w rzeczywistości nigdy nie widział tego, co teraz pamiętał, że jego obecne wrażenie tej pamięci było tylko złudzeniem złudzenia i że tylko mu się zdaje, iż kiedyś zdawało mu się, że widział na cmentarzu nagiego człowieka siedzącego na drzewie.
Kapelan wiedział już, że nie ma szczególnych predyspozycji do wykonywania swego zawodu, i często zastanawiał się, czy nie byłby szczęśliwszy służąc w innej specjalności, na przykład jako szeregowy w piechocie albo artylerii polowej, albo nawet jako spadochroniarz. Nie miał prawdziwych przyjaciół. Dopóki nie poznał Yossariana, nie miał w grupie nikogo, z kim czułby się swobodnie, a z Yossarianem, którego częste wyskoki i przejawy niesubordynacji utrzymywały kapelana w stanie ciągłego podenerwowania i dwuznacznego radosnego oczekiwania, też nie czuł się zbyt swobodnie. Kapelan czuł się bezpiecznie siedząc w klubie oficerskim z Yossarianem i Dunbarem albo nawet z Natelym i McWattem. Siedząc z nimi nie musiał siedzieć z nikim innym; problem, gdzie usiąść, miał rozwiązany i nie musiał obawiać się niepożądanego towarzystwa wszystkich tych oficerów, którzy niezmiennie witali go z przesadną wylewnością, kiedy się zjawiał, a potem wyraźnie czekali, aż sobie pójdzie. Jego obecność krępowała wielu ludzi. Wszyscy odnosili się do niego niezwykle przyjaźnie, ale nikt nie był dla niego miły; wszyscy z nim rozmawiali, ale nikt mu nigdy nic nie powiedział. Yossarian i Dunbar byli znacznie swobodniejsi od innych i dlatego kapelan czuł się w ich towarzystwie najlepiej. Wystąpili nawet w jego obronie tego wieczoru, kiedy pułkownik Cathcart chciał go znowu wyrzucić z klubu oficerskiego, na co Yossarian zerwał się z dzikim błyskiem w oku, aby interweniować, a Nately zawołał: “Yossarian!", aby go pohamować. Pułkownik Cathcart zbladł jak ściana na dźwięk tego nazwiska i ku ogólnemu zdumieniu wycofał się w panice, wpadając na generała Dreedle, który odepchnął go zniecierpliwiony i kazał mu natychmiast rozkazać kapelanowi, żeby co wieczór przychodził do klubu.
Nadążanie za swoim zmieniającym się stale statusem w klubie oficerskim sprawiało kapelanowi prawie tyle samo kłopotów co pamiętanie, w której z dziesięciu stołówek grupy miał zgodnie z programem spożywać kolejny posiłek. Najchętniej nie pokazywałby się w klubie w ogóle, gdyby nie przyjemność, jaką znajdował tam w towarzystwie swoich nowych przyjaciół. Klub oficerski był jedynym miejscem, gdzie kapelan mógł pójść wieczorem. Z nieśmiałym, powściągliwym uśmiechem przesiadywał przy stoliku Yossariana i Dunbara nad prawie nie tkniętą szklanką lepkosłodkiego wina, rzadko odzywając się pierwszy i obracając nieumiejętnie w palcach fajeczkę z kolby kukurydzy, którą nosił wstydliwie, a od czasu do czasu nabijał tytoniem i palił. Lubił słuchać ckliwych, gorzkosłodkich lamentów Nately'ego, gdyż odzwierciedlały dość wiernie jego własne romantyczne cierpienia, niezmiennie wywołując nowy przypływ tęsknoty za żoną i dziećmi. Kapelan, rozbawiony szczerością i niedojrzałością Nately'ego, potakiwał mu kiwając głową z sympatią i zrozumieniem. Nately nie chwalił się zbytnio faktem, że jego ukochana jest prostytutką, i kapelan wiedział o tym głównie od kapitana Blacka, który nie przeszedł nigdy koło ich stolika, żeby nie mrugnąć znacząco do kapelana i nie rzucić Nately'emu jakiejś niesmacznej i raniącej uwagi na jej temat. Kapelan nie aprobował postępowania kapitana Blacka i z największym trudem powstrzymywał się, żeby nie życzyć mu źle.
Nikt, nawet Nately, nie brał pod uwagę faktu, że kapelan Albert Taylor Tappman jest nie tylko kapelanem, lecz także istotą ludzką, że może mieć uroczą, namiętną, ładną żonę, którą kocha niemal do szaleństwa, i troje małych, niebieskookich dzieci o obcych, zapomnianych buziach, dzieci, które kiedy dorosną, będą go uważać za dziwaka, i może nie zechcą przebaczyć mu tego, że zawód ojca będzie je nieraz stawiać w kłopotliwej sytuacji. Dlaczego nikt nie rozumie, że nie jest dziwolągiem, ale normalnym samotnym człowiekiem, który stara się prowadzić normalne, samotne, ludzkie życie? Czy nie krwawi, kiedy się go kłuje? I czy nie śmieje się, kiedy się go łaskocze? Jakby im nigdy nie przyszło do głowy, że on tak samo jak oni ma oczy, ręce, narządy, wymiary, zmysły i uczucia, że może zginąć od tej samej broni, że marznie i grzeje się na tym samym wietrze i je to samo co oni, chociaż trzeba przyznać, że za każdym razem w innej stołówce. Jedynym człowiekiem, który przypuszczalnie zdawał sobie sprawę, że kapelan ma jakieś uczucia, był kapral Whitcomb, gdyż udało mu się zranić je do głębi, kiedy pomijając kapelana zwrócił się do pułkownika Cathcarta z propozycją wysyłania oficjalnych listów kondolencyjnych do rodzin rannych i poległych na polu walki.
Żona była jedyną osobą na świecie, której kapelan mógł być pewien, i to by mu wystarczyło, gdyby tylko pozwolono mu żyć wyłącznie z nią i z dziećmi. Żona kapelana byla nieśmiałą, szczuplutką, milą kobietą niewiele po trzydziestce, bardzo ładną ciemną brunetką o wąskiej talii, chłodnych, inteligentnych oczach, małych, białych, ostrych ząbkach i żywej, dziecięcej buzi o drobnych rysach. Twarzy dzieci stale zapominał i ilekroć oglądał ich fotografie, miał wrażenie, że widzi je po raz pierwszy. Kapelan kochał żonę i dzieci z tak nieposkromioną żarliwością, że często chciało mu się paść bezradnie na ziemię i płakać jak najnędzniejszy kaleka. Prześladowały go bezlitośnie makabryczne fantazje na ich temat i przeraźliwe, ohydne przeczucia chorób i wypadków. Każdą chwilę zadumy zatruwał mu lęk przed straszliwymi chorobami w rodzaju tumoru Ewinga lub białaczki; po kilka razy w tygodniu przeżywał śmierć synka, ponieważ nie nauczył żony, jak tamować krwotok tętniczy; oglądał przez łzy w paraliżującej ciszy, jak cała jego rodzina ginie po kolei porażona prądem z gniazdka w piwnicy, ponieważ zapomniał im powiedzieć, że ciało ludzkie jest dobrym przewodnikiem elektryczności; cała czwórka prawie co noc ginęła w płomieniach, kiedy ich jednopiętrowy drewniany domek zapalał się od wybuchu piecyka gazowego; z upiornymi, okrutnymi, odrażającymi szczegółami widział, jak delikatne, kruche ciało jego biednej, ukochanej żony jest rozgniatane na rzadką miazgę na ścianie supersamu przez jakiegoś pijanego do nieprzytomności kierowcę, i patrzał, jak jego pięcioletnią rozszlochaną córeczkę odprowadza z miejsca wstrząsającego wypadku łagodny, siwowłosy pan, który zawsze gwałcił ją i mordował w opuszczonym kamieniołomie, a dwójka młodszych dzieci umierała powoli z głodu w domu, po tym jak pilnująca ich teściowa konała na atak serca, usłyszawszy przez telefon o wypadku jego żony. Żona kapelana była uroczą, łagodną, rozważną kobietą i kapelan tęsknił za ciepłym dotknięciem jej szczupłej ręki, za muśnięciem jej miękkich czarnych włosów, za czułym, uspokajającym dźwiękiem jej głosu. Była znacznie silniejszym człowiekiem od niego. Pisywał do niej raz, czasem dwa razy w tygodniu krótkie, beztroskie listy. Chciałby pisać do niej po całych dniach gwałtowne listy miłosne, zapełniając nieskończone stronice rozpaczliwymi, najtajniejszymi wyznaniami pokornego uwielbienia i pożądania oraz szczegółowymi instrukcjami, jak stosować sztuczne oddychanie. Chciałby całymi kaskadami wylać przed nią swoją nieznośną samotność i rozpacz i przestrzec ją, żeby zamykała kwas borny i aspirynę przed dziećmi i nigdy nie przechodziła jezdni przy czerwonym świetle. Ale nie chciał jej martwić. Żona kapelana była wrażliwa, łagodna i pełna współczucia. Sny kapelana o spotkaniu z żoną prawie niezmiennie kończyły się plastycznymi aktami miłosnymi.