– Jak długo masz zamiar szpikować mnie tymi pigułkami i zastrzykami? – spytał go Yossarian.
– Dopóki nie poczujesz się lepiej.
– Czuję się zupełnie dobrze już teraz.
Doktor Daneeka zmarszczył ze zdziwieniem delikatne, opalone czoło.
– To dlaczego się nie ubierzesz? Dlaczego chodzisz goły?
– Nie chcę już nigdy więcej mieć na sobie munduru. Doktor Daneeka przyjął to wyjaśnienie i odłożył strzykawkę.
– Czy jesteś pewien, że czujesz się lepiej? – spytał.
– Czuję się doskonale. Jestem tylko nieco ociężały po tych twoich pigułkach i zastrzykach.
Yossarian chodził jak go Pan Bóg stworzył przez cały dzień i nadal był goły następnego przedpołudnia, kiedy Milo po długich poszukiwaniach znalazł go wreszcie siedzącego na drzewie tuż za małym, malowniczym cmentarzem wojskowym, na którym chowano Snowdena. Milo miał na sobie swój zwykły strój roboczy: oliwkowe spodnie, czystą oliwkową koszulę ze srebrną belką podporucznika połyskującą na kołnierzu, krawat i regulaminową czapkę ze sztywnym skórzanym daszkiem.
– Szukałem cię wszędzie – krzyknął Milo z dołu do Yossariana z wyrzutem.
– Trzeba mnie było szukać na tym drzewie – odpowiedział Yossarian. – Siedzę tutaj od rana.
– Zejdź na ziemię, spróbuj tego i powiedz mi, czy to dobre. To bardzo ważne.
Yossarian potrząsnął głową. Siedział goły na najniższej gałęzi drzewa, trzymając się obiema rękami konaru nad sobą. Nie chciał się ruszyć i Milo nie mając innego wyjścia objął pień i z wyrazem najwyższego niesmaku zaczai się wspinać na drzewo. Robił to niezręcznie, sapiąc przy tym głośno i stękając, i zanim się podciągnął na tyle, że mógł przerzucić nogę przez gałąź i złapać oddech, jego ubranie było wymięte i poprzekręcane. Czapka przekrzywiła mu się na głowie grożąc w każdej chwili upadkiem. Milo schwycił ją w ostatniej chwili. Krople potu błyszczały mu na wąsach jak perły czystej wody i jak mętne pęcherze wzbierały pod oczami. Yossarian przyglądał mu się obojętnie. Milo ostrożnie wykonał półobrót, zwracając się przodem do Yossariana.
Odwinął z papierka coś miękkiego, okrągłego i brązowego i podał to Yossarianowi.
– Spróbuj i powiedz mi, co o tym sądzisz. Chciałbym to dać żołnierzom.
– Co to jest? – spytał Yossarian odgryzając spory kęs.
– Bawełna w czekoladzie.
Yossarian zakrztusił się i wypluł wielką porcję bawełny w czekoladzie prosto w twarz Milowi.
– Masz, weź ją sobie! – rzucił ze złością. – Jezu Chryste! Czyś ty zwariował? Nie oczyściłeś jej nawet z tych cholernych nasion.
– Może jednak spróbujesz? – błagał Milo. – Nie może być aż tak niedobra. Czy naprawdę jest aż tak niedobra?
– Jest gorsza, niż myślisz.
– Ale ja muszę dać to w stołówkach.
– Nikt tego nie przełknie.
– Będą musieli – postanowił Milo tonem dyktatora i omal nie skręcił karku, kiedy puścił się jedną ręką, aby podkreślić swoje słowa władczym gestem.
– Przysuń się tutaj – zaprosił go Yossarian. – Tu jest wygodniej i lepiej widać.
Trzymając się oburącz gałęzi nad głową Milo zaczął lękliwie przesuwać się bokiem cal po calu z największą ostrożnością. Na twarzy zastygł mu wyraz napięcia i kiedy usadowił się bezpiecznie obok Yossariana, westchnął z ulgą i czule pogłaskał konar.
– Bardzo dobre drzewo – pochwalił je z dumą właściciela.
– To jest drzewo życia – odpowiedział Yossarian machając nogami – a także drzewo wiadomości złego i dobrego. Milo przyjrzał się uważnie korze i liściom.
– Nie – zaprotestował. – To jest kasztan. Znam się na tym, bo sprzedaję kasztany.
– Niech będzie po twojemu.
Siedzieli przez kilka sekund w milczeniu, machając nogami, z rękami wyciągniętymi do wyższej gałęzi, jeden całkowicie goły, tylko w mokasynach, drugi całkowicie ubrany w oliwkowy mundur z szorstkiej wełny, z ciasno zawiązanym krawatem. Milo obserwował Yossariana niepewnie spod oka, wahając się taktownie.
– Chcę cię o coś spytać – powiedział wreszcie. – Nie masz na sobie żadnej odzieży. Nie chciałbym się wtrącać czy coś takiego, ale chcę wiedzieć. Dlaczego nie włożyłeś munduru?
– Bo nie chcę.
Milo kilkakrotnie kiwnął szybko głową, jak dziobiący wróbel.
– Ach tak, ach tak – stwierdził pośpiesznie, z wyrazem skrajnego zakłopotania. – Rozumiem doskonale. Słyszałem, jak Appleby i kapitan Black mówili, że zwariowałeś, i chciałem się przekonać, czy to prawda.
– Znowu zawahał się uprzejmie, ważąc następne pytanie. – Czy nigdy już nie włożysz munduru?
– Myślę, że nie.
Milo pokiwał głową jak dziobiący wróbel, pokazując, że nadal rozumie, po czym zamilkł ponuro, pełen najgorszych przeczuć. Ptaszek ze szkarłatnym czubkiem przemknął pod nimi, wprawiając w drganie muśniętą bezbłędnym ciemnym skrzydełkiem gałązkę. Yossarian i Milo siedzieli jakby w altance ocienionej kilkoma warstwami wznoszącej się, cienkiej jak bibułka zieleni osłoniętej innymi kasztanami oraz srebrnym świerkiem. Słońce stało wysoko na ogromnym szafirowobłękitnym niebie upstrzonym z rzadka suchymi, puszystymi chmurkami niepokalanej białości. Nie było najlżejszego powiewu i liście wokół nich zwisały nieruchomo, rzucając pierzaste cienie. Wszystko było spokojne z wyjątkiem Mila, który wyprostował się nagle ze zduszonym okrzykiem i zaczął w podnieceniu wskazywać na dół.
– Spójrz tam! – zawołał poruszony. – Spójrz! Tam odbywa się pogrzeb. To mi wygląda na cmentarz.
– Chowają chłopaka, który został zabity przedwczoraj w moim samolocie nad Awinionem – odpowiedział Yossarian powoli, spokojnym głosem. – Nazywał się Snowden.
– Co mu się stało? – spytał Milo głosem zdławionym przerażeniem.
– Został zabity.
– To straszne – zasmucił się Milo i jego duże piwne oczy napełniły się łzami. – Biedny chłopak. To rzeczywiście okropne.
– Zagryzł z całej siły dolną wargę, a po chwili odezwał się znowu głosem nabrzmiałym wzruszeniem. – A będzie jeszcze gorzej, jeżeli stołówki nie zechcą kupić ode mnie bawełny. Yossarian, powiedz mi, co się z nimi dzieje? Czy oni nie rozumieją, że to ich własny syndykat? Czy nie wiedzą, że wszyscy mają udział w zyskach?
– Czy nieboszczyk z mojego namiotu też był udziałowcem?
– spytał złośliwie Yossarian.
– Oczywiście, że tak – zapewnił go Milo szczodrobliwie.
– Wszyscy z naszej eskadry są udziałowcami.
– On zginął, zanim wciągnięto go do ewidencji. Milo zręcznie zrobił udręczoną minę i odwrócił się.
– Przestań wyjeżdżać z tym nieboszczykiem w twoim namiocie
– zbył Yossariana opryskliwie. – Mówiłem ci, że nie mam z jego śmiercią nic wspólnego. Czy to moja wina, że dostrzegłem wielką szansę zmonopolizowania rynku na egipską bawełnę i wpakowałem nas w tę kabałę? Czy mogłem wiedzieć, że nastąpi przesycenie rynku? Wtedy nie wiedziałem nawet, że istnieje takie pojęcie. Szansa na zmonopolizowanie rynku nie trafia się co dzień i przezorność nie pozwala wypuścić takiej okazji. – Milo zdławił w sobie jęk na widok sześciu żołnierzy wyjmujących prostą sosnową trumnę z karetki i opuszczających ją delikatnie na ziemię obok ziejącej rany świeżo wykopanego grobu. – A teraz nie mogę się jej pozbyć – użalił się. Yossariana nie wzruszała ani napuszona pantomima ceremonii pogrzebowej, ani gorzkie żale Mila. Głos kapelana dolatywał do niego z oddali tak słabo, że słowa zlewały się w niezrozumiały, monotonny pomruk, jak szmer cieknącej wody. Yossarian rozpoznawał wysoką, tykowatą postać trzymającego się jak zwykle na uboczu majora Majora i zdawało mu się, że dostrzegł majora Danby'ego, jak wyciera sobie czoło chustką. Major Danby nie przestawał trząść się od czasu zajścia z generałem Dreedle. Wokół trójki oficerów stali uformowani w półkole podoficerowie i szeregowcy, nieruchomi jak kłody drzewa, i czterej bezczynni grabarze w brudnych drelichach, oparci obojętnie na łopatach obok odrażającego, bezsensownego kopca pulchnej miedzianorudej ziemi. Yossarian widział, jak kapelan nabożnie wzniósł wzrok ku niebu, przetarł oczy, jakby odczuł nagły ból, zerknął z lękiem powtórnie w górę na Yossariana i opuścił głowę, co Yossarian uznał za kulminacyjny punkt ceremonii pogrzebowej. Czterej żołnierze w drelichach unieśli trumnę na pasach i spuścili ją do grobu. Milo wzdrygnął się gwałtownie.