Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kapitan Piltchard ma rację, panowie – powiedział kapitan Wren. – I to jest wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. Dzisiaj wreszcie polecieliśmy nad Bolonię i okazało się, że było to dziecinnie łatwe. Wszyscy byliśmy, jak sądzę, trochę podenerwowani i nie zadaliśmy przeciwnikowi zbyt wielkich strat. Słuchajcie, koledzy. Pułkownik Cathcart uzyskał dla nas zgodę na powtórzenie ataku.

Jutro dobierzemy się na dobre do tych składów amunicji. Co o tym sądzicie?

I żeby udowodnić Yossarianowi, że nie mają do niego urazy, wyznaczyli mu w powtórnym nalocie na Bolonię następnego dnia funkcję prowadzącego bombardiera w samolocie McWatta lecącym na czele szyku. Nalatywal na cel niczym Havermeyer, spokojny, że żadne uniki nie są potrzebne, i nagle okazało się, że grzeją mu w dupę ze wszystkich stron!

Wszędzie wokół był gęsty ogień artylerii! Uśpiono jego czujność, dał się wciągnąć w pułapkę i teraz było już za późno, musiał siedzieć jak idiota i patrzeć na obrzydliwe czarne rozpryski wybuchów, które miały go zabić. Teraz nie mógł już nic zrobić, dopóki bomby nie zostaną zrzucone, musiał przywrzeć do celownika, w którym krzyż z cieniutkich włosków tkwił przyklejony magnetycznie do celu dokładnie tam, gdzie go umieścił; włoski przecinały się idealnie w podwórzu zamaskowanych składów, u podstawy pierwszego budynku. Trząsł się bez przerwy, podczas gdy samolot wlókł się wolno przed siebie. Słyszał puste bum-bum-bum pocisków wybuchających w poczwórnych kadencjach lub ostre, przenikliwe trach! pojedynczego pocisku eksplodującego nagle gdzieś bardzo blisko. Głowa pękała mu od tysiąca sprzecznych impulsów i modlił się, żeby bomby już poszły. Chciało mu się płakać. Motory buczały jednostajnie jak tłusta, leniwa mucha. Wreszcie wskaźniki na celowniku zeszły się, zwalniając kolejno osiem pięćsetfuntówek. Samolot podskoczył do góry, uwolniony nagle od ciężaru. Yossarian oderwał się od celownika i cały przegięty wpił się wzrokiem w podziałkę z lewej strony. Kiedy wskazówka doszła do zera, zatrzasnął luk bombowy i na całe gardło wrzasnął przez telefon pokładowy:

– Skręt w prawo, ostro!

McWatt zareagował błyskawicznie. Z przeraźliwym wyciem silników rzucił samolot na skrzydło i skręcił go bezlitośnie w szaleńczym wirażu, unikając spotkania z podwójną kolumną pocisków przeciwlotniczych, które Yossarian wypatrzył na kursie. Potem Yossarian kazał McWattowi iść w górę i wznosić się coraz wyżej, dopóki nie wyrwali się wreszcie tam, gdzie spokojne, diamentowo błękitne niebo było słoneczne i czyste, ozdobione w oddali białymi welonami delikatnego puchu. Wiatr grał kojąco na wypukłych ścianach pleksiglasowej kabiny, ale Yossarian odetchnął z ulgą dopiero wówczas, gdy znowu nabrali szybkości, i kazał McWattowi skręcić w lewo, po czym rzucił go z powrotem w dół, odnotowując w pamięci z nagłym skurczem radości bukiety wybuchów wykwitające powyżej nich z prawej strony, dokładnie tam, gdzie by się znajdowali, gdyby nie skręcił w lewo i nie znurkowal. Kolejnym brutalnym okrzykiem kazał McWattowi wyrównać i popędził go w górę i znowu w tył, ku postrzępionej strefie czystego powietrza, właśnie w chwili kiedy zrzucone przez nich bomby zaczęły wybuchać. Pierwsza spadła na podwórko dokładnie tam, gdzie celował, a zaraz potem reszta bomb z jego samolotu i z pozostałych samolotów jego klucza eksplodowała na ziemi szarżą gwałtownych pomarańczowych błysków przebiegających przez dachy budynków, które ginęły natychmiast w wielkiej wzburzonej fali różowego, szarego i czarnego jak węgiel dymu, rozlewającego się pianą we wszystkich kierunkach, a jego wnętrzności wstrząsały się konwulsyjnie, jakby od wielkich czerwonych, białych i złotych błyskawic.

– Patrzcie, patrzcie – dziwował się na głos Aarfy tuż obok Yossariana, a jego pulchna, kulista twarz iskrzyła się promiennym zachwytem. – Tam musiały chyba być składy amunicji.

Yossarian przypomniał sobie o Aarfym.

– Wynoś się! – krzyknął do niego. – Wynoś się z dziobu!

Aarfy uśmiechnął się uprzejmie i gestem szczodrobliwego zaproszenia wskazał w dół na cel, żeby Yossarian też sobie popatrzył. Yossarian zaczął go przynaglająco popychać w stronę tunelu wymachując szaleńczo rękami.

– Zjeżdża] do środka! – krzyczał gorączkowo. – Zjeżdżaj stąd! Aarfy przyjaźnie wzruszył ramionami.

– Nie słyszę, co mówisz – wyjaśnił.

Yossarian schwycił go za szelki spadochronu i popchnął w stronę tunelu akurat w chwili, gdy samolot zadrżał od potężnego wstrząsu, od którego zagrzechotały w nim kości i zamarło serce. Był pewien, że to już koniec.

– W górę! – wrzasnął przez telefon pokładowy do McWatta, kiedy przekonał się, że jeszcze żyje. – W górę, ty bydlaku! W górę, w górę, w górę!

Maszyna znowu pognała stromo w górę na maksymalnych obrotach, potem wyrównał ją kolejnym brutalnym okrzykiem do McWatta i rzucił jeszcze raz w ryczący, bezlitosny skręt pod kątem czterdziestu pięciu stopni, od którego wnętrzności podeszły mu do gardła, i w stanie nieważkości zawisł w powietrzu, dopóki nie kazał McWattowi wyrównać, po to tylko, żeby znowu rzucić go w prawo do tyłu, a potem w dół, w zapierający dech w piersiach lot nurkowy. Mknął wśród nieskończonych kleksów upiornego czarnego dymu i wisząca w powietrzu sadza opływała gładki pleksiglasowy dziób samolotu, jakby to był zły, wilgotny, czarny osad na jego policzkach. Serce waliło mu jak miotem ze strachu, gdy tak rzucał się w górę i w dół wśród ślepych pocisków atakujących całymi zgrajami i potem opadających bezwładnie. Pot strumieniami lał mu się po karku i ściekał po piersi i brzuchu jak ciepłe błocko. Przez moment pomyślał o tym, gdzie się podziały pozostałe samoloty ich klucza, a potem myślał już tylko o sobie. Gardło bolało go jak świeża rana od duszącego napięcia, z jakim wywrzaskiwał komendy do McWatta. Przy każdej zmianie kierunku silniki zanosiły się rozpaczliwym, ogłuszającym rykiem. A przed nimi jak okiem sięgnąć niebo roiło się od wybuchów nowych baterii przeciwlotniczych, które w sadystycznym wyczekiwaniu, aż samolot znajdzie się w ich zasięgu, przestrzeliwały się do właściwej wysokości.

Nagle drugi potworny wybuch wstrząsnął maszyną, która omal nie wywinęła kozła, i przednią kabinę natychmiast wypełniły słodkie kłęby błękitnego dymu. Coś się paliło! Yossarian rzucił się do wyjścia i wpadł na Aarfy'ego, który właśnie spokojnie zapalał fajkę. Yossarian spojrzał na uśmiechniętą, pyzatą gębę nawigatora do głębi wstrząśnięty i zdezorientowany. Przyszło mu do głowy, że jeden z nich zwariował.

– Jezu Chryste! – krzyknął w rozpaczliwym zdumieniu. – Wynoś się z kabiny! Czyś ty zwariował? Wynoś się!

– Słucham? – spytał Aarfy.

– Wynoś się! – wrzasnął histerycznie Yossarian i obiema rękami zaczął walić Aarfy'ego, żeby go wygnać z kabiny.

– Nie słyszę, co mówisz – odpowiedział niewinnie Aarfy, z wyrazem łagodnej wymówki i zakłopotania. – Musisz mówić trochę głośniej.

– Wynoś się z kabiny! – zapiał doprowadzony do rozpaczy Yossarian. – Oni chcą nas zabić! Nie rozumiesz? Oni chcą nas zabić!

– Jak mam lecieć, do cholery? – odezwał się w słuchawkach wściekły, zmieniony głos McWatta. – Jak mam lecieć?

– Skręć w lewo! W lewo, ty parszywy skurwysynu! W lewo, mocniej w lewo!

Aarfy podczołgał się do Yossariana i dźgnął go między żebra cybuchem fajki. Yossarian z kwikiem podskoczył do sufitu, a potem gwałtownym szarpnięciem odwrócił się do tyłu, blady jak prześcieradło i rozdygotany ze złości. Aarfy mrugnął do niego porozumiewawczo i żartobliwie wydymając wargi wskazał kciukiem za siebie, w kierunku McWatta.

– Co go ugryzło? – spytał ze śmiechem.

Yossarian miał niesamowite wrażenie jakiegoś odkształcenia rzeczywistości.

– Czy możesz stąd wyjść? – zaskowyczał błagalnie i popchnął Aarfy'ego z całej siły. – Głuchy jesteś czy co? Wynoś się stąd! – A do McWatta wrzasnął: – Nurkuj! Nurkuj!

Znowu znaleźli się wśród grzmiącej, trzaskającej, rozległej strefy rozrywających się pocisków przeciwlotniczych i Aarfy znowu podkradł się z tyłu do Yossariana i dźgnął go cybuchem między żebra. Yossarian podskoczył do góry z okrzykiem przerażenia.

40
{"b":"107014","o":1}