Kapelan wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Zęby mu szczękały, czuł bezwład w rękach i nogach. Był jak sparaliżowany. Uświadomił sobie, że mogą z nim zrobić wszystko, co zechcą; ci brutale mogą go zatłuc tu w piwnicy i nikt nie ruszy nawet palcem, żeby go ratować, nikt być może z wyjątkiem religijnego i okazującego mu sympatię majora z ostrą twarzą, który właśnie odkręcił kran, żeby woda głośno kapała do zlewu, a potem położył na stole obok mosiężnego kastetu kawał grubej gumowej rury.
– Wszystko będzie dobrze, proszę księdza – dodał mu otuchy major. – Nie ma się czego obawiać, jeżeli ksiądz jest niewinny. Czego się ksiądz obawia? Przecież ksiądz jest niewinny, prawda?
– Jasne, że jest winny – powiedział pułkownik. – Winny jak cholera.
– Winny czego? – dopytywał się kapelan, czując coraz większe oszołomienie i nie wiedząc, kogo prosić o laskę. Trzeci oficer nie miał żadnych dystynkcji i milczkiem trzymał się na uboczu. – Co ja zrobiłem?
– Właśnie zaraz się dowiemy – odpowiedział pułkownik popychając blok papieru i ołówek przez stolik ku kapelanowi. – Napiszcie nam swoje nazwisko, dobrze? Swoim własnym charakterem pisma.
– Moim własnym?
– Tak jest. Wszystko jedno w którym miejscu. – Kiedy kapelan skończył, pułkownik wzią} blok i porównał go z kartką wyjętą z tekturowej teczki. – Widzisz? – zwrócił się do majora, który stanął za nim i z powagą zaglądał mu przez ramię.
– Są różne – przyznał major.
– Mówiłem ci, że to on zrobił.
– Co zrobiłem? – spytał kapelan.
– To dla mnie wielki wstrząs, proszę księdza – oskarżył go major tonem głębokiego ubolewania.
– Ale co?
– Nie potrafię wyrazić, jak mnie ksiądz rozczarował.
– Czym? – dopytywał się kapelan gorączkowo. – Co ja zrobiłem?
– Tym – odpowiedział major i z wyrazem zniechęcenia i obrzydzenia rzucił na stolik blok, w którym kapelan napisał swoje nazwisko.
– To nie jest charakter pisma księdza. Kapelan zatrzepotał powiekami zdumiony.
– Ależ to jest mój charakter pisma.
– Nie. Znowu ksiądz kłamie.
– Ależ to ja pisałem! – krzyknął kapelan bliski rozpaczy. – Sam pan widział, jak to pisałem.
– O to właśnie chodzi – powiedział major z goryczą. – Sam widziałem, jak ksiądz to pisał. Nie może ksiądz zaprzeczyć, że sam to pisał. Nie można zaufać człowiekowi, który fałszuje charakter pisma.
– Kto tu fałszuje charakter pisma? – spytał kapelan zapominając o strachu w przypływie gniewu i oburzenia, jaki w nim nagle zakipial.
– Czy pan oszalał? Co panowie wygadujecie?
– Prosiliśmy, żeby ksiądz napisał swoje nazwisko swoim własnym charakterem pisma, a ksiądz tego nie zrobił.
– Jak to nie? Czyim charakterem pisałem, jeżeli nie swoim?
– Kogoś innego.
– Kogo?
– Właśnie zaraz się dowiemy – zagroził pułkownik.
– Niech ksiądz się przyzna.
Kapelan spoglądał to na jednego, to na drugiego z narastającym powątpiewaniem i histerią.
– To jest mój charakter pisma – upierał się żarliwie. – Jeżeli to nie jest mój charakter pisma, to jak wygląda mój?
– Tak – odpowiedział pułkownik i z wyniosłą miną rzucił na stolik fotokopię listu Wojskowego, w którym było zamazane wszystko prócz słów “Kochana Mary”, a cenzurujący go oficer dopisał: “Tęsknię za tobą tragicznie. A. T. Tappman, kapelan Armii Stanów Zjednoczonych". Pułkownik uśmiechnął się szyderczo patrząc, jak twarz kapelana oblewa się purpurą. – No i jak, kapelanie? Wiecie, kto to napisał?
– Nie – odpowiedział kapelan po dłuższej chwili, gdyż rozpoznał pismo Yossariana.
– Umiecie chyba czytać, prawda? – ciągnął pułkownik sarkastycznie. – Autor jest podpisany.
– Tam jest moje nazwisko.
– A więc wy jesteście autorem. Q.E.D.
– Ale ja tego nie napisałem. To nie jest mój charakter pisma.
– To znaczy, że znowu podrobiliście czyjś charakter pisma
– odparł pułkownik wzruszając ramionami. – I to wszystko.
– Ależ to śmieszne! – krzyknął kapelan, nagle straciwszy cierpliwość. Zerwał się na równe nogi płonąc furią, z zaciśniętymi pięściami.
– Mam tego dosyć! Słyszycie? Dopiero co zginęło dwunastu ludzi i nie mam czasu na wasze głupie pytania. Nie macie prawa trzymać mnie tutaj, a ja ani myślę się z tym godzić.
Pułkownik bez słowa pchnął kapelana w pierś, rzucając go z powrotem na krzesło, i kapelan nagle znowu był słaby i przestraszony. Major wziął do ręki gumową rurkę i zaczął uderzać się nią znacząco po otwartej dłoni. Pułkownik podniósł pudełko zapałek, wyjął jedną zapałkę i przyłożył ją do draski, czekając z płonącymi oczami na następny przejaw buntu ze strony kapelana. Kapelan pobladł i skamieniał niezdolny do najmniejszego ruchu. Po chwili jaskrawy blask reflektora zmusił go do odwrócenia głowy; kapanie wody z kranu rozlegało się coraz głośniej i stawało się nieznośnie denerwujące.
Kapelan pragnął dowiedzieć się, czego od niego chcą, żeby wiedzieć, do czego się przyznać. Obserwował z napięciem, jak trzeci oficer na sygnał pułkownika odrywa się od ściany i siada na stoliku tuż przed nosem kapelana. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, oczy miał przenikliwe i zimne.
– Wyłączcie lampę – rzucił przez ramię niskim, spokojnym głosem. – Trudno z tym wytrzymać.
Kapelan posłał mu słaby uśmiech wdzięczności.
– Dziękuję, l kran też, jeżeli można prosić.
– Kran zostawcie – powiedział oficer. – To mi nie przeszkadza.
– Podciągnął nieco nogawki spodni, jakby chciał zachować ich nienaganny kant. – Czy można wiedzieć – spytał obojętnie – jakie wyznanie ksiądz reprezentuje?
– Jestem anabaptystą.
– Nie sądzi ksiądz, że to dosyć podejrzana religia?
– Podejrzana? – naiwnie spytał zaskoczony kapelan. – Dlaczego?
– Po pierwsze, ja nic o niej nie wiem. Z tym musi się ksiądz zgodzić, prawda? Czy to nie jest dosyć podejrzane?
– Nie wiem – wyjąkał dyplomatycznie kapelan. Brak dystynkcji na mundurze oficera wprawiał go w zakłopotanie, gdyż nie bardzo wiedział, jak się do niego zwracać. Kto to jest? I jakie ma prawo poddawać go przesłuchaniu?
– Uczyłem się kiedyś łaciny, proszę księdza. Myślę, że dobrze będzie uprzedzić księdza o tym, zanim zadam następne pytanie. Czy słowo anabaptysta nie znaczy po prostu, że nie jest ksiądz baptystą?
– Nie, proszę pana. To znaczy dużo więcej.
– Czy ksiądz jest baptystą?
– Nie.
– Więc ksiądz nie jest baptystą?
– Nie.
– Nie rozumiem więc, po co ksiądz się o to sprzecza. Sam ksiądz to przyznał. Jednak fakt, że nie jest ksiądz baptystą, nie mówi nam jeszcze nic na temat tego, kim ksiądz jest, prawda? Może ksiądz być wszystkim lub niczym. – Pochylił się nieco, przechodząc na ostry, znaczący ton.
– Może ksiądz być nawet Washingtonem Irvingiem, prawda?
– Washingtonem Iryingiem? – powtórzył kapelan zdumiony.
– Nie wygłupiajcie się, Washington – wtrącił się gniewnie korpulentny pułkownik. – Dlaczego nie wyłożycie kawy na ławę? Wiemy, że ukradliście tego dorodnego pomidora.
Po krótkim szoku kapelan zachichotał z nerwową ulgą.
– Ach, więc o to chodzi! – zawołał. – Teraz zaczynam rozumieć. Ja nie ukradłem tego dorodnego pomidora, panie pułkowniku. Dał mi go pułkownik Cathcart. Może go pan nawet spytać, jeżeli mnie pan nie wierzy.
W drugim końcu pokoju otworzyły się drzwi i pułkownik Cathcart zjawił się w piwnicy, jakby wyszedł z szafy.
– Czołem, pułkowniku. On twierdzi, że pan dał mu tego dorodnego pomidora. Czy to prawda?
– Dlaczego miałbym mu dawać dorodnego pomidora? – odpowiedział pułkownik Cathcart.
– Dziękuję panu, pułkowniku. To wystarczy.
– Nie ma za co, pułkowniku – odpowiedział pułkownik Cathcart i wyszedł z piwnicy zamykając za sobą drzwi.
– No i co? Co ksiądż ma teraz do powiedzenia?
– On mi go dał! – wysyczał kapelan zawziętym i zarazem pełnym strachu szeptem. – On mi go dał!
– Chyba nie zarzuca ksiądz kłamstwa przełożonemu?
– Dlaczego przełożony miałby panu dawać dorodnego pomidora?