Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dunbar? – zawołał.

– Yossarian?

Opuścili swoje kryjówki i wyszli sobie naprzeciw na małej polance z wyrazem znużenia i rozczarowania, z bronią w opuszczonych rękach. Obaj drżeli z lekka na mroźnym powietrzu i sapali po wysiłku gwałtownej wspinaczki.

– Dranie – powiedział Yossarian. – Uciekli.

– Ukradli mi dziesięć lat życia – wykrzyknął Dunbar. – Myślałem, że to ten skurwysyn Milo znowu nas bombarduje. Jeszcze nigdy nie byłem tak przerażony. Chciałbym wiedzieć, co to za dranie.

– Jeden to był sierżant Knight.

– Chodźmy go zabić – powiedział Dunbar szczękając zębami. – On nie miał prawa tak nas straszyć. Yossarian nie chciał już nikogo zabijać.

– Pomóżmy najpierw Nately'emu – powiedział. – Zdaje się, że coś mu zrobiłem tam na dole.

Ale na ścieżce nie było ani śladu Nately'ego, nawet kiedy Yossarian rozpoznał właściwe miejsce po krwi na kamieniach. Nie było go też w namiocie i zobaczyli go dopiero następnego ranka, kiedy zostali przyjęci w charakterze pacjentów do szpitala, po tym jak się dowiedzieli, że Nately leży tam od wczoraj ze złamanym nosem. Na jego twarzy odmalował się strach, zaskoczenie i radość, gdy weszli na salę człapiąc w pantoflach i szlafrokach za siostrą Cramer, która wskazała im łóżka. Nately miał wielki opatrunek na nosie i podsiniaczone oczy. Czerwienił się aż do zawrotu głowy w nieśmiałym zażenowaniu i mówił, że to jemu jest przykro, kiedy Yossarian przepraszał, że go uderzył. Yossarian czuł się okropnie: nie mógł patrzeć na zdemolowaną fizjonomię Nately'ego, chociaż widok był tak komiczny, że miał ochotę parsknąć śmiechem.

Dunbarowi robiło się niedobrze od tej ich czułostkowości i wszystkim trzem ulżyło, kiedy niespodziewanie wpadł ze swoim wymyślnym aparatem fotograficznym i symulowanymi objawami zapalenia wyrostka Joe Głodomór, który chciał być blisko Yossariana, żeby robić zdjęcia, kiedy ten będzie podmacywał siostrę Duckett. I jego, i Yossariana czekało rozczarowanie. Siostra Duckett postanowiła poślubić lekarza

– obojętnie jakiego, ponieważ wszyscy lekarze dobrze zarabiają

– i nie chciała ryzykować w pobliżu człowieka, który pewnego dnia może zostać jej mężem. Joe Głodomór był wściekły i niepocieszony, dopóki – kto by się spodziewał! – nie wprowadzono kapelana w rudym welwetowym szlafroku, rozjaśnionego jak chuda latarnia morska, z promiennym uśmiechem samozadowolenia zbyt wielkiego, aby je można było ukryć. Kapelan przybył do szpitala z bólem serca, przyczynę którego lekarze upatrywali we wzdęciu, oraz z zaawaansowanym przypadkiem wisconsinskiego półpaśca.

– A cóż to, u diabła, jest ten wisconsinski półpasiec? – spytał Yossarian.

– Lekarze też o to pytali! – rzucił kapelan z dumą i wybuchnął śmiechem. Nikt go jeszcze nie widział tak rozradowanego. – Wisconsinski półpasiec nie istnieje. Rozumiecie? Skłamałem. Zawarłem z lekarzami umowę. Obiecałem, że im powiem, kiedy mój wisconsinski półpasiec ustąpi, pod warunkiem, że oni nie zrobią nic, aby go leczyć. Po raz pierwszy w życiu skłamałem. Czy to nie cudowne?

Kapelan zgrzeszył i czuł się dobrze. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że kłamstwo i uchylanie się od obowiązków jest grzechem. Z drugiej strony każdy wie, że grzech to zło i że dobro nie może pochodzić od zła. On tymczasem czuł się dobrze, więcej, czuł się zdecydowanie cudownie. A zatem wynikało z tego logicznie, że kłamanie i uchylanie się od obowiązków nie może być grzechem. Kapelan w przebłysku boskiego natchnienia opanował jakże użyteczną technikę dorabiania teorii do praktyki i był zachwycony swoim odkryciem. To był cud. Bez większego trudu można było przekształcić występek w cnotę, oszczerstwo w prawdę, impotencję w abstynencję, bezczelność w skromność, rabunek w filantropię, złodziejstwo w zaszczyt, błuźnierstwo w mądrość, brutalność w patriotyzm i sadyzm w wymiar sprawiedliwości. Każdy mógł to robić; rzecz nie wymagała specjalnych zdolności. Wystarczyło nie mieć charakteru. Kapelan ze zręcznością wirtuoza wyliczał całą gamę ortodoksyjnych grzechów, Nately zaś siedział w łóżku płonąc uniesieniem, oszołomiony tym, że stał się ośrodkiem takiej zwariowanej kompanii. Czuł się mile połechtany i jednocześnie niepokoił się, pewien, że wkrótce pojawi się jakiś surowy przełożony i wyrzuci ich wszystkich jak bandę włóczęgów. Ale nikt ich nie nachodził. Wieczorem w znakomitych humorach poszli całą paczką obejrzeć jakąś nędzną hollywoodzką bzdurę w technikolorze, a kiedy w znakomitych humorach całą paczką wrócili po obejrzeniu nędznej hollywoodzkiej bzdury, żołnierz w bieli był na swoim miejscu i Dunbar zaczął wrzeszczeć w ataku histerii.

– On wrócił! – wrzeszczał Dunbar. – On wrócił! On wrócił!

Yossarian stanął jak wryty, porażony zarówno niesamowitą piskliwością w głosie Dunbara, jak i znajomym, białym, patologicznym widokiem żołnierza spowitego od stóp do głów w gips i bandaże. W gardle Yossariana zabulgotał dziwny, drżący, mimowolny odgłos.

– On wrócił! – wrzasnął znowu Dunbar.

– On wrócił! – zawtórował mu zarażony jego strachem pacjent majaczący w gorączce.

Sala w mgnieniu oka zamieniła się w dom wariatów. Tłum chorych i rannych zaczął bełkotać niezrozumiale, biegać i skakać w przejściach, jakby w budynku wybuchł pożar. Pacjent z jedną nogą i z jednym szczudłem kuśtykał szybko w tę i z powrotem w panice krzycząc:

– Co się dzieje? Co się dzieje? Pali się? Pali się?

– On wrócił! – krzyknął mu ktoś w odpowiedzi. – Nie słyszałeś? On wrócił! On wrócił!

– Kto wrócił? – krzyczał ktoś inny. – Co się dzieje?

– Co to ma znaczyć? Co mamy robić?

– Czy to pożar?

– Wstawajcie i uciekajcie, do cholery! Wszyscy wstawajcie i uciekajcie!

Wszyscy zerwali się z łóżek i zaczęli biegać po sali. Facet z Wydziału Śledczego szukał rewolweru, żeby zastrzelić drugiego faceta z Wydziału Śledczego, który wpakował mu łokieć w oko. Na sali zapanował kompletny chaos. Pacjent majaczący w gorączce wyskoczył na przejście omal nie przewracając pacjenta z jedną nogą, który niechcący postawił czarny gumowy koniec swego szczudła na jego bosej stopie, miażdżąc mu kilka palców. Pacjent majaczący w gorączce i ze zmiażdżonymi palcami upadł na podłogę i płakał z bólu, a inni potykali się o niego, zadając mu nowe rany w ślepej, śmiertelnej, panicznej kotłowaninie. “On wrócił!" – mruczeli, skandowali i wykrzykiwali histerycznie, biegając bez celu. “On wrócił, on wrócił!" Nagle pośrodku tego wszystkiego znalazła się siostra Cramer, która wymachując rękami jak poliq'ant usiłowała rozpaczliwie przywrócić porządek i zalała się bezradnie łzami, kiedy jej wysiłki okazały się daremne. – Uspokójcie się, błagam, uspokójcie się – nawolywała bezskutecznie, wstrząsana potężnymi szlochami. Kapelan, blady jak upiór, nie miał pojęcia, co się dzieje, podobnie jak Nately, który nie odstępował Yossariana trzymając się jego łokcia, i Joe Głodomór, który szedł za nimi podejrzliwie, zaciskając kościste pięści i rzucając na boki przestraszone spojrzenia.

– Hej, o co chodzi? – dopytywał się Joe Głodomór. – O co tu, do cholery, chodzi?

– To ten sam facet! – odpowiedział Dunbar z naciskiem, przekrzykując ochrypły gwar. – Nie rozumiesz? To ten sam facet.

Yossarian uświadomił sobie, że on też powtarza: “To ten sam facet", drżąc z potężnego i złowróżbnego podniecenia, którego nie potrafił opanować, i w ślad za Dunbarem zaczął się przepychać do łóżka żołnierza w bieli.

– Tylko spokojnie, panowie – radził wszystkim niski, patriotycznie nastawiony Teksańczyk, uśmiechając się niepewnie. – Po co się tak denerwować? Moglibyście się uspokoić.

– To ten sam facet! – zaczęto mruczeć, skandować i wykrzykiwać. Nagle znalazła się też siostra Duckett.

– Co się tu dzieje? – spytała.

– On wrócił! – pisnęła siostra Cramer wpadając jej w objęcia. – On wrócił, on wrócił, on wrócił!

Był to rzeczywiście ten sam człowiek. Stracił wprawdzie kilka cali wzrostu i przybrał nieco na wadze, ale Yossarian natychmiast go rozpoznał po dwóch sztywnych rękach i dwóch sztywnych, grubych, bezużytecznych nogach podciągniętych prawie pionowo w górę za pomocą napiętych linek i podłużnych ołowianych ciężarków zwisających nad nim z bloków oraz po czarnej, postrzępionej dziurze w bandażach nad ustami. Właściwie nic się nie zmienił. Ta sama cynkowa rurka wystawała z twardej, kamiennej masy nad jego pachwiną i była połączona z przezroczystym słojem na podłodze. Z takiego samego przezroczystego słoja zawieszonego na stojaku spływał płyn do otworu w zgięciu jego łokcia. Yossarian poznałby go na końcu świata. Zastanawiał się, kto to może być.

100
{"b":"107014","o":1}