Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— A jednak ONI istnieją — powiedział sam do siebie.

Ruszył dalej. Niespodzianie poczuł jakby uderzył twarzą w stężały ołów. Szarpnął się do tyłu. Powietrze przed nim wisiało nieruchomo. Twarz piekła go trochę. Stwierdził, że napuchła. Wyjął z kieszeni monetę i rzucił do przodu. Moneta uderzyła w niewidzialną przeszkodę i znieruchomiała w powietrzu. Zdjął z ręki zegarek i ostrożnie trzymając go za pasek zbliżył go w stronę przeszkody. Wskazówka sekundowa znieruchomiała nagle. Cofnął. Zegarek ruszył jak gdyby nigdy nic.

— Ach pole czasu stojącego — wydedukował.

Wydobył z kieszeni ultradźwiękowy lancet. Na buty założył przyssawki. Wszedł po ścianie tak aby znaleźć się pod sufitem. Lancetem wyciął w blasze dziurę i wetknął w nią głowę. Tak jak się domyślał wewnątrz, miedzy pancerzem a ścianą statku znajdowała się wolna przestrzeń którą biegły kable. Tu właśnie ktoś, a najprawdopodobniej sam Stary Prezydent umieścił generator pola czasu stojącego. Obciął kabel zasilający. Zszedł na ziemię i powtórzył eksperyment z zegarkiem. Pola nie było. Ruszył śmiało naprzód. Niebawem dotarł do skrzyżowania korytarzy. Zakręcił w lewo. Dalej były drzwi. Otworzyły się gościnnie. Znalazł się w pomieszczeniu niewyobrażalnej wielkości. Jego długość określił na oko na trzy kilometry. Sufit majaczył gdzieś w górze trzysta albo więcej metrów nad nim. Pomieszczenie wypełniały zbiorniki wielkości budynków mieszkalnych. Podszedł do pierwszego z nich. Z boku umieszczono windę. Wsiadł do niej i wcisnął guzik. Po chwili znalazł się na górze. Wysiadł na platformę i popatrzył. Zbiornik aż po brzegi wypełniony był jakimś śluzem. W śluzie leżały setki kształtów oplecionych przewodami.

— Wieloryby? — zdziwił się. — Centrum rekonstrukcji biosfery...

W sąsiednim zbiorniku były słonie i mamuty. Tak samo pływały w śluzie. Poskrobał się z frasunkiem po głowie. Nie o to mu chodziło. Zupełnie nie o to. Wrócił do korytarza i poszedł w drugą stronę. Ta część stacji wyglądała zupełnie inaczej. Na podłodze widać było ślady opon rowerowych.

— Dlaczego by nie — mruknął sam do siebie. — Stacja jest duża. Ślizgacz wywołałby zaburzenia grawitacyjne a motocykl elektryczny elektryczne.

Ślady zaprowadziły go do kolejnego pomieszczenia gigantycznych rozmiarów. Było, jeśli to wogóle możliwe, kilkakrotnie większe niż poprzednie. Stał pośród drzew niedużego parku. Ślady zniknęły, ale przez trawniki pod drzewami biegła ścieżka. Ruszył nią. Zeszłoroczne liście leżały na ziemi. Zgniłe i wyschnięte. Po drzewie przebiegła wiewiórka. Była dokładnie taka, jak te na starych zdjęciach. Ruda z puszystym ogonem. Popatrzył na nią zaciekawiony. Nie przypuszczał, że te urocze zwierzątka, obecnie całkowicie wymarłe, poruszały się z taką niezwykłą gracją. Wiewiórka patrzyła na niego z podobnym zaciekawieniem. Pomacał się po kieszeni. Znalazł brazylijski orzech. Kucnął i wyciągnął go w jej stronę. Zbiegła po pniu na ziemię i przystanęła niezdecydowana. Położył go w trawie i cofnął się. Podbiegła i złapawszy orzech wspięła się z nim błyskawicznie na drzewo. Niespodziewany szelest spłoszył go. Odwrócił się z pistoletem wycelowanym w niespodziewanego wroga, ale to tylko druga wiewiórka zeskoczyła na krzak za nim. Miał jeszcze jeden orzech. Położył go na ziemi i podszedł dalej. Był zły na siebie. Fascynacja zwierzątkami sprawiła, że stracił czujność. A przecież mógł tu być alarm. Stary Prezydent mógł spać w lodówce snem prawie wiecznym, ale z pewnością istniały jakieś zabezpieczenia. I to zapewne bardziej perfidne niż pola czasu stojącego. Znalazł się koło dziwnego przedmiotu. Zidentyfikował go natychmiast jako antyczną latarnię. Za nią była następna. Park przechodził w miasto. Dalej ciągnęła się ulica po obu stronach której stały dziewiętnastowieczne czynszówki. Park zbliżył się do miasta, młode drzewka wywracały korzeniami płyty chodnikowe. Popatrzył w dal. Ulica biegła niemal w nieskończoność. Zamykał ją kościół z wyniosłą wierzą. Ocenił na oko odległość jak go od niego dzieliła. Cztery może pięć kilometrów. Spostrzegł rower. Stał oparty o ścianę domu. Był bardzo zniszczony. Obie opony dawno już straciły powietrze. Kierownica pokryła się łuską w miejscach gdzie korozja odsadziła poniklowanie. Na ramie pod kierownicą umieszczono plakietkę. Jeśli nie kłamała był to oryginalny «Kamiński» sprzed drugiej światowej. Podszedł do domu. Koło bramy noszącej ślady obsiusiania przez pieski wisiała tabliczka

Ul. Próżna 14

W bramie krzątał się robot z miotłą. Nie zwrócił na niego uwagi. Wszedł do klatki schodowej. Schody były drewniane. Na liście lokatorów było tylko jedno nazwisko wypisane normalnym alfabetem:

Paweł Koćko prez. Resztę naniesiono jakimiś znaczkami, ale tym razem nic nie usłyszał. Nazwisko było na ostatnim miejscu. Wdrapywał się po drewnianych schodach. To było w jakiś sposób fascynujące. Schody skrzypiały mu pod nogami. Doznał uczucia obcowania z historią. Gdy mijał okna wychodzące na podwórze zobaczył rosnące na nim drzewo. Ćwierkały ptaszki. W powietrzu unosił się zapach kwitnącej lipy, choć drzewo wyglądało na kasztanowiec. Wszedł kondygnację wyżej. Drzewo zmieniło się. Dojrzewały na nim kasztany. Jeszcze jedna kondygnacja. Liście pożółkły. Popatrzył przez szybę na niebo. Snuły się po nim lekkie chmurki. Dotknął twarzy. Nie miał brody. To go trochę uspokoiło. Bał się, że coś się dzieje z czasem. Ostatnie piętro. Drzewo pozbawione liści drzemało pod czapą śniegu. Tu podłoga pokryta była warstwą kurzu. Najwidoczniej robot z miotłą ograniczał się do zamiatania niższych kondygnacji. Pchnął drzwi z mosiężną tabliczką. Nie drgnęły. Nacisnął klamkę. Nic. Zamek znieruchomiał całkowicie skorodowany, choć powietrze było średnio wilgotne. Wsadził lancet pomiędzy drzwi a futrynę i przeciął skobel. Otworzyły się. Wszedł do mieszkania. Parkiet na podłodze ułożono z dwudziestu gatunków drewna. Sztukaterie na ścianach. Kurz panował tu niepodzielnie. Wydeptywał w nim ślady. Wszedł do pierwszego pomieszczenia z brzegu. Kuchnia. Na stole leżał kawałek chleba. Sadząc po wyglądzie mógł mieć sto lat. Podszedł do lodówki w kącie i otworzył ją. Zdumiał się. Lodówka wypełniona była zepsutą żywnością, a w jej górnej części na ściankach był szron. Wyszedł z kuchni i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Królowało tu wielkie łoże wyposażone w wymyślne paski i łańcuchy służące do krępowania leżącej na nim ofiary. Pościel była żółta, taką barwą jaką miały bandaże egipskich mumii wydobytych przez ekspedycje badającą ocalałe zabytki w dolinie Nilu. Gdy dotknął pasków okazało się że są zupełnie sparciałe. Łańcuchy, niegdyś błyszczące zmatowiały. Na biurku stał zakurzony komputer. Gdy starł dłonią z ekranu grubą warstwę kurzu okazało się, że nadal pracuje. To wyjaśniało delikatny szum panujący w pomieszczeniu. Wywołał menu i wpatrywał się dłuższą chwilę w spisy programów użytkowych. Sprawdził, czy maszyna jest podłączona do sieci. Nie była. Wszystko było tam w środku. Uśmiechnął się. Wyłączył wtyczkę z kontaktu po czym zdjął obudowę i wypruł z wnętrza twardy dysk.

— To na pamiątkę — powiedział w przestrzeń.

W kącie leżało coś w rodzaju trumny. Kolejny generator pola. Zdmuchnął kurz i odbezpieczył laserowy pistolet. Otworzył ją. Wewnątrz leżała bardzo ładna dziewczyna. Miała ciemne włosy i ciemne oczy. Wyglądała jak rasowa Ormianka z epoki przed załamaniem. Oczy miała otwarte. Była naga. Ślady na nadgarstkach i kostkach stóp świadczyły o tym, że to ona była krepowana tymi paskami w łóżku.

— Kim pan jest? — zapytała w esperanto ze śpiewnym akcentem, jakiego nigdy dotąd nie słyszał.

— Sergiej Susłow — przedstawił się.

Podał jej rękę i pomógł wstać. Zdjął kurtkę i nakrył jej ramiona. Kurtka była na tyle długa, że prawie wystarczyła.

— Zina Jedenichidze — przedstawiła się.

Popatrzyła na niego przekrzywiając dziwnie głowę.

— Który mamy rok?

— Dwa tysiące czterysta osiemdziesiąty szósty. — powiedział. — Przynajmniej oficjalnie. Jeśli wolno zapytać co pani tu robi?

9
{"b":"103193","o":1}