Rashid kupił puszkę oleju. Następnie wyjął z tyłu samochodu kanister, w którym w obciążonych plastikowych torebkach trzymali większość pieniędzy, i wlał do niego olej.
„Niezły pomysł – pomyślał Coburn. – Ale najpierw wspomniałbym o tym Simonsowi”. Starał się odczytać wyraz twarzy ludzi z tłumu. Czy byli po prostu ciekawi? Może zawzięci, podejrzliwi albo niechętni? Nie umiałby powiedzieć, ale chciał już opuścić to miejsce.
Rashid zapłacił rachunek i oba samochody wolno wyjechały ze stacji. Przez następne siedemdziesiąt mil mieli spokojną jazdę. Droga, nowa irańska autostrada państwowa, była w dobrym stanie. Prowadziła przez dolinę, wzdłuż pojedynczego toru kolejowego, u stóp pokrytych śniegiem gór. Świeciło słońce.
Na drugą blokadę trafili za Qazvinem. Tym razem wartownicy nie nosili mundurów, ale blokada była większa i bardziej zorganizowana od poprzedniej. Spostrzegli dwa punkty kontrolne, jeden za drugim, oraz rząd czekających samochodów. „Range Rovery” dołączyły do kolejki. W czasie dokładnego przeszukiwania samochodu przed nimi strażnik otworzył bagażnik i wyjął coś, co przypominało zwinięte prześcieradło. Rozwinął je i znalazł karabin. Krzyknął coś i pomachał karabinem w powietrzu. Pobiegli inni strażnicy, zebrał się tłum. Przepytywano kierowcę, jeden ze strażników powalił go na ziemię.
Rashid wyprowadził swój samochód z kolejki. Coburn nakazał Paulowi jechać za nim.
– Co on wyrabia? – dopytywał się Gayden.
Rashid cal po calu przeciskał się przez tłum. Ludzie ustępowali z drogi, w miarę jak „Rover” ich potrącał. Całe ich zainteresowanie skupiło się na człowieku z karabinem.
Paul posuwał się tuż za nim. Minęli pierwszy punkt kontrolny.
– Co on robi, do cholery? – powtarzał Gayden.
– To się nazywa szukanie guza – odparł Coburn.
Zbliżyli się do drugiego punktu kontrolnego. Bez zatrzymywania się Rashid krzyknął przez okno do warty. Strażnik rzucił coś w odpowiedzi i Rashid przyspieszył, wciąż mając za sobą Paula.
Coburn odetchnął z ulgą. To był właśnie cały Rashid – robił coś niespodziewanego, pod wpływem impulsu, nie zastanawiając się nad konsekwencjami i jakoś zawsze mu się udawało. Przydawało to nieco emocji życiu ludzi, którzy z nim przebywali.
Na postoju Rashid wyjaśnił, że po prostu powiedział wartownikom, iż oba „Range Rovery” zostały sprawdzone na pierwszym punkcie kontrolnym.
Przy kolejnej blokadzie namówił strażników do napisania fluorescencyjnym pisakiem przepustki na przedniej szybie samochodu i przy trzech następnych, bez przeszukiwania, kiwano im, aby jechali dalej.
Gdy pierwszy samochód prowadził Keane Taylor, na długim i krętym podjeździe wzgórza zobaczyli dwie duże ciężarówki. Jedna przy drugiej, zajmując całą szerokość drogi, zjeżdżały szybko na ich stronę. Taylor skręcił gwałtownie hamując w rowie. Paul poszedł w jego ślady. Ciężarówki przejechały, ciągle bok przy boku, a wszyscy klęli nieudolność Taylora.
W południe zrobili przerwę. Stanęli na poboczu, niedaleko wyciągu narciarskiego i zjedli lunch złożony z suchych krakersów oraz herbatników. Chociaż zbocza gór pokryte były śniegiem, świeciło słońce i nie czuli zimna. Taylor wyciągnął swój koniak, ale alkohol wyciekł – butelka była pusta. Coburn podejrzewał, że to Simons ukradkiem obluzował korek. Napili się wody.
Jadąc dalej przemierzyli małe, czyste miasteczko Zanjan, gdzie w czasie jazdy zwiadowczej Coburn i Simons rozmawiali z miejscowym szefem policji. Zaraz za Zanjanem irańska autostrada państwowa skończyła się – zresztą dość
gwałtownie. Jadący w drugim samochodzie Coburn zobaczył, jak „Rover” Rashida nagle znika. Paul zahamował gwałtownie i wyszli zobaczyć, co się stało. W miejscu, gdzie kończył się asfalt, Rashid zjechał w dół po stromej, długiej na około osiem stóp pochyłości i zarył nosem w błocie. Z boku, po prawej stronie, odchodziło przedłużenie autostrady, w postaci nie brukowanej górskiej drogi. Rashid ponownie zapalił zablokowany silnik, włączył napęd na cztery koła i wsteczny bieg. Powoli, cal po calu, wycofał się na nasyp i dalej, na drogę. „Range Rover” cały był w błocie. Rashid włączył wycieraczki i zmył przednią szybę. Razem z błotem zniknęła jednak z niej napisana fluorescencyjnym, pisakiem przepustka. Rashid mógłby ją napisać na nowo, ale nikt nie miał odpowiedniego pisaka.
Pojechali na zachód, zmierzając w kierunku południowego brzegu jeziora Rezaiyeh. „Range Rovery” były przystosowane do prymitywnych dróg i ciągle mogły jechać z prędkością 40 mil na godzinę. Droga wiodła cały czas pod górę. Temperatura spadła na dobre i okolicę pokrywał śnieg, ale droga była czysta. Coburn zastanawiał się, czy uda im się dojechać do granicy już wieczorem, zamiast, jak było zaplanowane, następnego dnia.
Siedzący na tylnym siedzeniu Gayden pochylił się do przodu i powiedział:
– Nikt nie uwierzy, że to było takie łatwe. Lepiej wymyślmy jakąś mrożącą krew w żyłach historię do opowiadania w domu. Powiedział to w złą godzinę.
Dzień chylił już ku zachodowi, gdy zbliżyli się do Mehabadu. Jego peryferie zaznaczało kilka lepianek z drzewa i cegły, porozrzucanych tu i ówdzie po obu stronach krętej drogi. „Range Rovery” minęły zakręt i gwałtownie zahamowały – drogę zablokowała stojąca ciężarówka i dość duża, ale najwyraźniej zdyscyplinowana grupa ludzi. Mężczyźni mieli na sobie tradycyjne, workowate spodnie, czarne kamizelki, nakrycia głowy w czerwono – białą kratę oraz szarfy szczepu Kurdów.
Rashid wyskoczył z samochodu i przystąpił do dzieła. Coburn przyjrzał się broni rebeliantów: zauważył, że mieli automaty, zarówno radzieckie, jak i amerykańskie.
– Wyjdźcie z samochodów – polecił Rashid.
Jak dotąd obchodzono się z nimi rutynowo, przeszukując jednego po drugim. Tym razem badanie okazało się nieco bardziej szczegółowe. Znaleziono nóż sprężynowy Keane’a Taylora, ale pozwolono mu go zatrzymać. Nie odkryto natomiast noża Coburna ani pieniędzy.
Coburn czekał, aż Rashid powie: „Możemy jechać”. Trwało to dłużej niż zwykle.
– Musimy pojechać i spotkać się z miejscowym wodzem – oznajmił Rashid po kilkuminutowej dyskusji z Kurdami.
Wrócili do samochodów. Do każdego z nich wsiadł też jeden uzbrojony w karabin Kurd. Poprowadzili ich do miasteczka.
Kazano im się zatrzymać przed małym, pobielonym budynkiem. Jeden ze strażników wszedł do środka. Po minucie wyszedł i bez słowa wyjaśnienia ponownie usiadł w samochodzie.
Budynek, przy którym po chwili przystanęli, najwyraźniej wyglądał na szpital. Zabrali stamtąd jeszcze jednego pasażera, młodego Irańczyka w garniturze.
„Co się, u diabła, dzieje?” – zastanawiał się Coburn.
W końcu zjechali w dół jakąś aleją i zaparkowali przed czymś, co wyglądało na mały, prywatny dom. Weszli do środka. Rashid nakazał im zdjąć obuwie. Gayden miał w butach kilka tysięcy dolarów w studolarowych banknotach.
Wściekle upychał pieniądze w czubkach butów.
Wskazano im drogę do dużego pokoju, którego jedyne wyposażenie stanowił piękny perski dywan. Simons cicho powiedział każdemu, gdzie ma usiąść. Zostawiając w kole trochę wolnej przestrzeni dla Irańczyków, posadził Rashida na prawo od niej. Obok usiadł Taylor, potem Coburn, w końcu sam Simons, naprzeciw wolnego miejsca. Z jego prawej strony, nieco z tyłu, aby jak najmniej rzucać się w oczy, siedli Paul i Bill. Po prawej stronie tego ostatniego znalazł się Gayden, dopełniając kręgu.
Siadając Taylor zauważył, że ma w skarpetce na palcach dużą dziurę, przez którą wystają banknoty. Zaklął pod nosem i w pośpiechu przepchnął pieniądze pod piętę.
Za nimi wszedł młody człowiek w garniturze. Wyglądał na wykształconego i mówił dobrą angielszczyzną.
– Zaraz spotkacie człowieka, który właśnie uciekł z więzienia. Spędził tam dwadzieścia pięć lat – odezwał się.
„Patrzcie, a to heca, ja sam dopiero co uciekłem z paki!” – chciał powiedzieć Bill, ale w porę ugryzł się w język.
– Macie być sądzeni i ten człowiek będzie waszym sędzią – mówił dalej młody Irańczyk.