– Mają tylko ryż i fasolę – powiedział przepraszającym tonem „Charlie”, gdy już usiedli.
Boulware uśmiechnął się.
– Przepadam za ryżem i fasolą.
Przyglądał się taksówkarzowi. Facet miał z sześćdziesiąt lat i wyglądał na zmęczonego.
– Może trochę poprowadzę – zaofiarował się Boulware. „Charlie” przetłumaczył. Taksówkarz zaprotestował gwałtownie.
– On mówi, że nie będzie pan umiał prowadzić tego samochodu. To amerykański wóz z bardzo szczególną zmianą biegów.
– Słuchaj, ja jestem Amerykaninem – odparł Boulware. – Powiedz mu, że wielu Amerykanów jest czarnych. I wiem, do diaska, jak prowadzić „Chevroleta” rocznik 64 ze standardową zmianą biegów.
Trzej Turcy spierali się o to przy jedzeniu.
– Może pan prowadzić – oznajmił w końcu „Charlie” – o ile obieca pan pokryć szkody, gdyby rozwalił pan samochód.
– Obiecuję – mruknął Boulware myśląc przy tym: „świetny interes”. Zapłacił rachunek i wyszli do samochodu. Zaczynało padać. Boulware’owi nie udało się rozwinąć większej prędkości, ale duży samochód był stabilny, a jego mocny silnik bez trudu radził sobie ze wzniesieniami.
Wtedy zostali po raz trzeci zatrzymani przez patrol wojskowy. Boulware pokazał swój amerykański paszport i znowu Ilsman jakoś ich ułagodził. Boulware zauważył, że tym razem żołnierze byli nie ogoleni i nosili dość sfatygowane mundury.
– Niech pan stara się nie zatrzymywać
więcej przy patrolach – przetłumaczył „Charlie” uwagę Ilsmana.
– Dlaczego?
– Mogą nas obserwować.
„No, ładnie” – pomyślał Boulware.
Niedaleko miasta Maras, sto mil od Adeny i ponad czterysta od Wan, rozpadał się na dobre deszcz. Błotnista żwirowa droga stała się zdradziecko niebezpieczna i Boulware musiał zwolnić jeszcze bardziej.
Zaraz za Maras samochód stanął. Wszyscy wysiedli i podnieśli maskę. Boulware nie dostrzegał nic podejrzanego.
– On nie ma pojęcia, co się stało – tłumaczył „Charlie”. – Dopiero co własnymi rękami regulował silnik.
– Może nie zrobił tego, jak należy – zauważył Boulware. – Zobaczymy. Kierowca wyjął z bagażnika jakieś narzędzia oraz latarkę. Czterej mężczyźni, stojąc w deszczu wokół silnika, próbowali znaleźć usterkę. W końcu odkryli złe ustawienie zapłonu. Boulware orzekł, że tylko deszcz albo rozrzedzone górskie powietrze, a może oba te czynniki naraz sprawiły, że usterka była tak groźna. Dobrą chwilę zajęło im wyregulowanie zapłonu, zanim w końcu silnik zapalił. Zmarznięci, przemoczeni i zmęczeni wrócili do samochodu. Boulware ruszył. W miarę jak posuwali się na wschód, okolica stawała się bardziej wyludniona. Żadnych miast, domów, zwierząt, nic. Droga pogarszała się coraz bardziej – przypominała Boulware’owi szlak z Dzikiego Zachodu. Wkrótce deszcz przeszedł w śnieg i zrobiło się ślisko. Boulware ciągle rzucał wzrokiem na pionowy uskok z boku.
„Jeśli z tego zlecisz, frajerze – pomyślał – nie poranisz się, ale po prostu zginiesz”.
Niedaleko Bingol, w połowie drogi do celu podróży, wspięli się powyżej poziomu śnieżycy. Przy czystym niebie i świecącym księżycu było jasno, prawie jak w dzień. Boulware widział śnieżne chmury oraz błyskawice w położonych niżej dolinach. Stoki były zmarznięto – białe, a droga przypominała tor bobslejowy.
„Jezu, zdechnę tutaj – pomyślał Boulware. – I nikt nawet się nie dowie, bo nie mają pojęcia, gdzie jestem”.
Nagle kierownica gwałtownie szarpnęła mu w rękach i samochód zwolnił. Boulware na moment struchlał, myśląc, że traci kontrolę. Dopiero po chwili zrozumiał, że złapał gumę. Łagodnie zatrzymał samochód.
Wszyscy wysiedli, kierowca otworzył bagażnik i wytaskał dodatkowy kanister, aby dostać się do zapasowego koła. Boulware drżał z zimna – musiało być sporo poniżej zera. Taksówkarz odmówił przyjęcia wszelkiej pomocy i uparł się, że sam zmieni koło. Boulware zaoferował mu swoje rękawiczki, ale kierowca przecząco pokręcił głową.
No cóż. Duma – pomyślał Ralph. Zanim skończyli, była czwarta rano.
– Zapytaj go, czy chce prowadzić – rzucił Boulware. – Ja już padam na nos.
Taksówkarz zgodził się.
Boulware usiadł z tyłu. Gdy samochód ruszył, zamknął oczy i próbował nie zwracać uwagi na wstrząsy i drgania. Zastanawiał się, czy dotrą do granicy na czas.
„Cholera – pomyślał. – Nikt nie może powiedzieć, że nie próbowaliśmy”. Kilka sekund później spał.
* * *
Grupa „Podejrzanych” wyleciała z Teheranu jak burza. Miasto wyglądało jak opuszczone pobojowisko. Poprzewracane pomniki, popalone samochody i zwalone do wznoszenia barykad drzewa – potem barykady uprzątnięto, samochody przepchnięto do krawężników, a drzewa spalono. Niektóre z tych drzew od pięćdziesięciu lat podlewano ręcznie.
Ale walki ustały. Widać było bardzo niewielu ludzi i jeszcze mniej samochodów. Może rewolucja już się skończyła, a może powstańcy zrobili sobie tylko przerwę na herbatę.
Przejechali obok lotniska i wjechali na autostradę prowadzącą na północ, jadąc drogą, którą przybyli Coburn z Simonsem podczas zwiadu. Niektóre z planów Simonsa spełzły na niczym, ale nie ten. Mimo to Coburn był zaniepokojony. Co ich czekało? Czy wojska ciągle szaleją, pacyfikując miasta i wsie? A może jest już po rewolucji i wieśniacy wrócili do swoich owiec i pól?
Wkrótce dwa „Range Rovery” pruły u stóp górskiego łańcucha z prędkością 70 mil na godzinę. Po lewej stronie mieli płaską równinę, po prawej – strome, zielone wzgórza, nad którymi, na tle błękitnego nieba, górowały ośnieżone szczyty.
Coburn rzucił okiem na samochód przed nimi i zobaczył Taylora, robiącego przez tylną szybę zdjęcia swoim „Instamatikiem”.
– Patrzcie na Taylora – powiedział.
– On myśli, że co to jest? – zirytował się. – Wycieczka krajoznawcza? Coburn zaczynał być optymistą. Jak dotąd nie było problemów, może cały kraj już się uspokajał. Zresztą, dlaczego Irańczycy mieliby im przeszkadzać? Czy ktoś mógłby się przyczepić do cudzoziemców opuszczających kraj?
W rzeczy samej mógłby. Przynajmniej do Paula i Billa, którzy mieli fałszywe paszporty i byli ścigani przez władze.
Trzydzieści mil od Teheranu, zaraz za miastem Karaj, natknęli się na pierwszą blokadę drogową. Jak zwykle, była obstawiona przez mężczyzn z automatami i chłopców w obdartych ubraniach.
Pierwszy samochód stanął. Rashid wyskoczył, zanim jeszcze Paul zatrzymał swój wóz, dając do zrozumienia, że raczej on, a nie Amerykanie, będzie rozmawiał.
Od razu zaczął mówić głośnym i szybkim farsi, pomagając sobie gestami. Paul opuścił szybę. Z tego, co mogli zrozumieć, wyglądało, że Rashid nie opowiada ustalonej przedtem historyjki, ale fantazjuje coś o jakichś dziennikarzach.
Po kilku chwilach polecił im wysiąść z samochodów.
– Chcą sprawdzić, czy nie mamy broni – wyjaśnił.
Coburn, pamiętając, ile razy był rewidowany w czasie jazdy zwiadowczej, ukrył swój mały nóż w „Range Roverze”.
Irańczycy kazali im położyć się na ziemi, po czym pobieżnie przeszukali samochody. Nie znaleźli ani noża Coburna, ani pieniędzy.
– Możemy jechać – rzucił Rashid po kilku minutach.
Jakieś sto jardów w dół drogi była stacja benzynowa. Zajechali tam, bo Simons chciał, aby baki były jak najpełniejsze. Podczas tankowania Taylor wyjął butelkę koniaku i wszyscy wypili po łyku, oprócz Simonsa, który uważał, że nie powinni tego robić, i Rashida, któremu jego wiara zabraniała spożywania alkoholu. Simons był wściekły na Rashida. Zamiast powiedzieć, że są grupą biznesmenów próbujących wrócić do domu, przedstawił ich jako dziennikarzy, jadących zrobić reportaż o walkach w Tebrizie.
– Trzymaj się tej pieprzonej historyjki – warknął Simons. – Jasne – odparł Rashid.
Coburn sądził jednak, że Rashid prawdopodobnie dalej będzie opowiadał, co mu w danej chwili przyjdzie do głowy. Taki już był jego sposób postępowania.
Na stacji zebrał się mały tłumek, przyglądający się cudzoziemcom. Coburn nerwowo patrzył na tych przypadkowych widzów. Nie okazywali wyraźnej wrogości, ale w ich niemym nadzorze czaiła się jakaś nieuchwytna groza.