– Tak, proszę pana. – Sally wyszła z pokoju.
– Wiesz co, Ross? – powiedział T. J. – Myślę, że źle zrobisz. Margot może się wystraszyć.
Perot stłumił westchnienie. T. J. zawsze się spierał. Ale tym razem miał rację.
– Dobrze, pojadę do domu i zrobię to sam. Jedź ze mną. Pogadamy, gdy będę się pakował.
– Jasne.
– Na lotnisku Love Field czeka na ciebie odrzutowiec „Lear” – powiedział Stauffer, odkładając słuchawkę.
– Dobrze.
Perot i T. J. zeszli na dół i wsiedli do swoich samochodów. Po opuszczeniu terenu EDS skręcili na prawo, w Forest Lane. Kilka sekund później T. J. spojrzał na szybkościomierz i zobaczył, że dochodzi do osiemdziesięciu mil na godzinę – a mimo to Perot, prowadzący „Jaguara” Margot, znika w przedzie.
* * *
W terminalu Page na waszyngtońskim lotnisku Perot wpadł na dwoje starych znajomych: Billa Clementsa, gubernatora stanu Teksas i byłego sekretarza obrony, oraz na jego żonę, Ritę.
– Cześć, Ross! – zawołał Clements. – Co ty, u diabła, robisz w Waszyngtonie w niedzielę po południu?
– Jestem tu w interesach – odparł Perot.
– Ale co robisz naprawdę? – powiedział Clements z uśmiechem.
– Masz wolną chwilę?
Clements miał wolną chwilę. Cała trójka usiadła i Perot opowiedział historię Paula i Billa.
– Musisz porozmawiać z jednym facetem – stwierdził Clements, wysłuchawszy jego relacji. – Napiszę ci nazwisko.
– Gdzie ja go znajdę w niedzielę po południu?
– Dobrze, cholera, ja go znajdę.
Podeszli do automatu telefonicznego. Clements włożył monetę, wykręcił numer centrali Pentagonu i przedstawił się. Zażądał połączenia z domowym numerem jednego z najwyższych oficerów amerykańskich. Potem powiedział:
– Jest tu ze mną Ross Perot z Teksasu. To mój dobry znajomy i wielki przyjaciel sił zbrojnych. Chcę, żebyś mu pomógł. – Następnie przekazał słuchawkę Perotowi i odszedł.
* * *
Pół godziny później Perot znajdował się w pokoju operacyjnym w podziemiach Pentagonu, otoczony terminalami komputerów i rozmawiał z pół tuzinem generałów.
Nigdy przedtem żadnego z nich nie spotkał, ale czuł się jak wśród przyjaciół. Generałowie słyszeli o jego kampanii na rzecz amerykańskich jeńców wojennych w Wietnamie Północnym.
– Chcę wydostać z Teheranu dwóch mężczyzn – powiedział do nich. – Czy można stamtąd odlecieć?
– Nie – odrzekł jeden z generałów. – W Teheranie jesteśmy przykuci do ziemi. Nasza baza lotnicza, Doshen Toppeh, znajduje się w rękach rewolucjonistów. Generał Gast ukrył się w bunkrze pod kwaterą główną AGDW, oblężony przez tłum. Linie telefoniczne zostały przecięte i nie mamy z nim połączenia.
– Dobrze – odparł Perot. Prawie się spodziewał takiej odpowiedzi. – Będę musiał zrobić to sam.
– Na drugim końcu świata, gdzie trwa rewolucja – powiedział inny generał.
– Nie pójdzie panu łatwo. Perot uśmiechnął się.
– Mam tam Bull Simonsa. Generałowie wyraźnie się odprężyli.
– Cholera, Perot, niech pan da jakąś szansę Irańczykom! – zażartował jeden z nich.
– Jasne – uśmiechnął się Perot. – Pewnie będę musiał sam polecieć. Czy możecie mi, panowie, dać spis lotnisk między Teheranem i granicą turecką?
– Oczywiście.
– Jak można ustalić, czy któreś z tych lotnisk nie zostało zablokowane?
– Wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne.
– A co z radarem? Czy można tam przelecieć nie pokazując się na ekranach irańskich radarów?
– Oczywiście. Damy panu mapę radarową na wysokość stu pięćdziesięciu metrów.
– Znakomicie!
– Coś jeszcze?
„Cholera – pomyślał Perot. – Zupełnie jak w barze McDonalda!”
– Na razie dziękuję – odparł. Generałowie zaczęli naciskać guziki.
* * *
T. J. Marquez podniósł słuchawkę. Dzwonił Perot.
– Mam dla ciebie pilotów – powiedział T. J. – Zadzwoniłem do Larry’ego Josepha. Był szefem Continental Air Services w Laosie, a teraz jest w Waszyngtonie. Wybrał mi ludzi: Dicka Douglasa i Juliana Kanaucha. Przylecą do Waszyngtonu jutro.
– Wspaniale – odrzekł Perot. – Ja byłem w Pentagonie, gdzie dowiedziałem się, że wojsko nie zabierze naszych, bo samo jest uziemione. Ale mam wszystkie mapy i inne rzeczy, możemy lecieć sami. Potrzebny mi odrzutowiec, który zdoła przelecieć przez Atlantyk, wraz z całą załogą i nadajnikiem modulacyjnym, takim jaki mieliśmy w Laosie, żeby dało się prowadzić z samolotu rozmowy telefoniczne.
– Zrobi się – powiedział T. J.
– Jestem w hotelu Madison.
– Rozumiem.
T. J. zabrał się do telefonicznych poszukiwań. Skontaktował się z dwoma teksańskimi towarzystwami czarterowymi, ale żadne z nich nie dysponowało odrzutowcem transatlantyckim. Drugie z nich, Jet Fleet, podało mu nazwę firmy Executive Aircraft z Columbus, w stanie Ohio. Tam jednak również nie mogli mu pomóc i nie znali nikogo, kto by mógł.
T. J. pomyślał o Europie. Zadzwonił do Carla Nilssona, pracownika EDS, który opracowywał propozycję dla linii Martinair. Nilsson po niedługim czasie poinformował go, że Martinair nie poleci do Iranu, ale podał mu nazwę szwajcarskiej firmy, która się zgodzi. T. J. zadzwonił tam. Okazało się, że firma z dniem dzisiejszym zawiesiła loty do Teheranu.
T. J. wykręcił numer Harry’ego McKillopa, wiceprezesa linii Braniff, który mieszkał w Paryżu. Nie zastał go.
Zadzwonił do Perota i przyznał się do porażki.
Perotowi przyszło coś do głowy. Przypomniało mu się, że Soi Rogers, prezes Texas State Optical Company w Beaumont, miał chyba BAC 111 albo Boeinga 727. Nie wiedział na pewno. Nie miał też numeru telefonu Rogersa.
T. J. zadzwonił do informacji. Numer był zastrzeżony. Zatelefonował więc do Margot. Znalazła ten numer. Zadzwonił do Rogersa. Rogers nie miał już samolotu. Znał jednak firmę zwaną Omni International, w Waszyngtonie, która wynajmowała samoloty. Podał T. J. domowe numery prezesa i wiceprezesa. T. J. zadzwonił do prezesa. Nie było go.
Zadzwonił do wiceprezesa. Był.
– Czy ma pan samolot transatlantycki? – zapytał.
– Jasne. Mamy dwa.
T. J. wydał westchnienie ulgi.
– Mamy Boeingi 707 i 727 – ciągnął wiceprezes.
– Gdzie?
– 707 jest na lotnisku Meachem Field w Fort Worth…
– To prawie pod nosem! – wykrzyknął T. J. – Niech mi pan powie, czy ma on nadajnik modulujący?
– Oczywiście, że ma.
T. J. nie wierzył własnemu szczęściu.
– Ten samolot jest wyposażony dość luksusowo – zaznaczył wiceprezes. – Wykonano go dla jakiegoś księcia z Kuwejtu, który się rozmyślił.
T. J. nie był zainteresowany luksusem. Zapytał o cenę. Wiceprezes oświadczył, że ostateczną decyzję będzie musiał podjąć prezes. Nie ma go w domu, ale T. J. może doń zadzwonić z samego rana.
O sprawdzenie samolotu T. J. poprosił Jeffa Hellera, wiceprezesa EDS i byłego pilota w Wietnamie, oraz dwóch znajomych Hellera: pilota w American Airlines oraz inżyniera pokładowego. Heller zawiadomił T. J., że samolot wygląda na oko nieźle. Wystrój jest jednak niezbyt gustowny, dodał z uśmiechem.
O wpół do ósmej następnego ranka T. J. zatelefonował do prezesa Omni i wyciągnął go spod prysznica. Prezes zdążył już porozmawiać z wiceprezesem i był przekonany, że dobiją targu.
– Dobrze – odrzekł T. J. – A co z załogą, obsługą lotniskową, ubezpieczeniem…
– My nie czarterujemy samolotów – odparł prezes. – My je wynajmujemy.
– A jaka to różnica?
– Taka sama jak między taksówką a samochodem z wypożyczalni. Nasze samoloty są do wynajęcie.
– Niech pan posłucha. Zajmujemy się komputerami i nie mamy nic wspólnego z lotnictwem – mówił T. J. – Chociaż normalnie pan tego nie robi, może zawrzemy umowę, w ramach której załatwi pan wszystkie usługi dodatkowe, załogę i tak dalej? Zapłacimy panu za to.