Литмир - Электронная Библиотека

Podjął szybką decyzję.

Podszedł do Clarka, wyciągnął dłoń i powiedział:

– Cześć, Ramsey, co ty robisz w więzieniu?

Clark spojrzał na niego z góry – miał ponad metr dziewięćdziesiąt – i roześmiał się.

Wymienili uścisk dłoni.

– Jak tam Minii? – spytał Perot, zanim Clark zdążył dokonać prezentacji na rzecz Irańczyka, który właśnie mówił coś w farsi do podwładnego.

– Mimi czuje się świetnie – odparł Clark.

– Miło było cię spotkaćpowiedział Perot i ruszył dalej.

Kiedy wychodził z poczekalni do budynku więzienia, w towarzystwie Gallaghera, Coburna i ludzi z personelu ambasady, poczuł w ustach nienaturalną suchość. Jego bezpieczeństwo wisiało na włosku. Dołączył do nich Irańczyk w mundurze pułkownika: Gallagher powiedział, że przydzielono go im do towarzystwa. Perot zastanawiał się, co Clark mówi teraz do generała…

* * *

Paul był chory. Powróciło przeziębienie, które złapał w pierwszym więzieniu. Kaszlał i odczuwał silne bóle w piersi. Narzekał na chłód zarówno w tym więzieniu, jak i w pierwszym – od trzech tygodni był przeziębiony. Prosił ludzi z EDS, którzy go odwiedzali, o ciepłą bieliznę, ale z jakiegoś powodu nigdy się jej nie doczekał.

Zresztą – i bez tego czuł się fatalnie. Bardzo liczył na to, że Coburn wraz z grupą ratowniczą zrobią zasadzkę na autobus, który przywiózł go tu wraz z Billem z Ministerstwa Sprawiedliwości. Ale gdy autobus wjechał do niedostępnego więzienia Gast, Paul był gorzko rozczarowany.

Generał Mohari, naczelnik więzienia, wyjaśnił Paulowi i Billowi, że podlegają mu wszystkie więzienia w Teheranie, nakazał więc przenieść tu obu Amerykanów dla ich własnego bezpieczeństwa. Niewielka to była pociecha: aczkolwiek niedostępne dla tłumów, więzienie to było również trudniejsze, o ile nie niemożliwe do zdobycia przez grupę ratowniczą.

Więzienie Gasr stanowiło fragment wielkiego kompleksu wojskowego. Po jego zachodniej stronie znajdował się stary pałac Gasr Ghazar, zamieniony przez ojca szacha w szkołę policyjną. Kompleks więzienny mieścił się w dawnych ogrodach pałacowych. Na północy stał lazaret, na wschodzie zaś obóz wojskowy, w którym przez cały dzień startowały i lądowały helikoptery.

Samo więzienie otoczone było murem wewnętrznym o wysokości dwudziestu pięciu lub trzydziestu stóp oraz murem zewnętrznym, liczącym stóp dwanaście. Za nimi stało kilkanaście osobnych budynków, między innymi piekarnia, meczet oraz sześć bloków dla więźniów, w tym jeden dla kobiet.

Paul i Bill znajdowali się w budynku nr 8. Był to dwupiętrowy blok z podwórzem otoczonym płotem z wysokich stalowych prętów przeplatanych siatką. Jak na więzienie, otoczenie budynku prezentowało się całkiem nieźle. Pośrodku podwórza znajdowała się fontanna, po obu stronach bloku rosły różane krzewy i kilkanaście drzew. Więźniom pozwalano w ciągu dnia przebywać na zewnątrz budynku. Mogli grać na podwórku w siatkówkę czy ping – ponga, nie wolno im było jednak wychodzić poza ogrodzenie, pilnowane przez uzbrojonego wartownika.

Na parterze budynku znajdował się niewielki szpital, w którym przebywało około dwudziestu pacjentów, w większości umysłowo chorych. Ciągle słychać było ich wrzaski. Paul i Bill znaleźli się wraz z kilkoma innymi więźniami na pierwszym piętrze. Umieszczono ich w dużej celi, około sześć na dziesięć metrów. Poza nimi był w niej jeszcze jeden więzień, irański adwokat po pięćdziesiątce, który mówił po angielsku i francusku równie dobrze, jak w farsi. Pokazał im zdjęcia swojej wilii we Francji. W celi stał telewizor.

Posiłki przygotowywali niektórzy spośród więźniów, za co pozostali im płacili. Jadano w oddzielnym pokoju. Jedzenie tu było lepsze niż w poprzednim więzieniu. Można też było sobie kupić dodatkowe przywileje, jeden z więźniów zaś, najwyraźniej ogromnie bogaty, miał osobny pokój, a posiłki przynoszono mu z zewnątrz. Regulamin był dość łagodny: nie przestrzegano ściśle godzin pobudki ani ciszy nocnej.

Pomimo to Paul popadł w całkowitą depresję. Dodatkowa porcja wygód znaczyła niewiele. Jemu potrzebna była wolność.

Nie rozchmurzył też się zanadto, kiedy rankiem 19 stycznia powiadomiono ich, że mają widzenie.

Pokój widzeń znajdował się na parterze budynku nr 8, ale tym razem, bez żadnych wyjaśnień, wyprowadzono ich z budynku i poprowadzono ulicą.

Paul zdał sobie sprawę, że idą w kierunku budynku znanego pod nazwą „Klubu Oficerskiego”. Znajdował się on w małym ogrodzie roślin tropikalnych, pełnego kaczek i pawi. Kiedy już doszli prawie na miejsce, rozejrzał się i spostrzegł nadchodzących z przeciwka gości.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– Mój Boże! – wykrzyknął rozradowany. – To Ross! Zapominając, gdzie się znajduje, chciał pobiec ku Perotowi: strażnik powstrzymał go szarpnięciem.

– To nie do uwierzenia! – powiedział do Billa: – Perot jest tutaj. Strażnik popędził go przez ogród. Paul cały czas oglądał się na Perota, niepewny, czy przypadkiem wzrok go nie myli. Potem wprowadzono go do wielkiej, okrągłej sali otoczonej z zewnątrz stołami bankietowymi. Jej ściany były pokryte małymi trójkącikami luster. Była to chyba kiedyś sala balowa. W chwilę później do środka wszedł Perot w towarzystwie Gallaghera, Coburna i jeszcze kilku osób.

Perot uśmiechnął się szeroko. Paul najpierw potrząsnął jego dłonią, a potem chwycił go w ramiona. Była to chwila pełna wzruszenia. Paul poczuł się tak samo jak wówczas, gdy słuchał „Gwiaździstego Sztandaru”, przenikał go dreszcz.

A więc kochano go, troszczono się o niego, miał przyjaciół! Perot przejechał pół świata, aby odwiedzić go w samym środku rewolucji!

Potem Bill i Perot objęli się i uścisnęli sobie dłonie.

– Ross – zapytał Bill – co ty, u diabła, tu robisz? Czy przyjechałeś nas zabrać?

– Nie całkiem – odparł Perot. – Jeszcze nie.

Strażnicy zebrali się w drugim końcu sali na herbatę. Ludzie z personelu ambasady, którzy przybyli tu z Perotem, skupili się dookoła innego stołu, rozmawiając z uwięzioną Amerykanką.

Perot postawił karton na stole.

– Mam tu dla ciebie ciepłe kalesony – powiedział do Paula. – Nie mogliśmy ich kupić w sklepie, więc dałem ci swoje i masz mi je potem oddać, słyszysz?

– Jasne – Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mamy też dla was parę książek i nieco jedzenia: masło fistaszkowe, tuńczyka, soki i nie wiem, co tam jeszcze. – Perot wyjął z kieszeni kilka kopert. – Aha, listy dla was.

Paul obejrzał je. Był wśród nich list od Ruthie i jeden zaadresowano: „Chapanoodle”. Uśmiechnął się: to pewnie list od jego przyjaciela Davida Behne. Jego syn, Tommy, nie umiał wymówić nazwiska „Chiapparone” i ochrzcił Paula „Chapanoodle”. Włożył listy do kieszeni, żeby je przeczytać później, i spytał:

– A jak czuje się Ruthie?

– Nieźle. Rozmawiałem z nią przez telefon – odrzekł Perot. – Przydzieliliśmy waszym żonom kogoś do opieki, chcąc mieć pewność, że nie będzie im niczego brakowało. Ruthie mieszka na razie w Dallas, u Jima i Cathy Nyfelerów. Kupuje dom, a Tom Walter pomaga jej załatwić wszystkie formalności.

Zwrócił się do Billa.

– Emily mieszka u siostry w Karolinie Północnej. Musiała trochę odpocząć. Współpracuje z Timem Reardonem w Waszyngtonie, próbując wywrzeć nacisk na Departament Stanu. Pisała do Rosalynn Carter… wiesz, jak jedna żona do drugiej. Próbuje wszystkiego. Szczerze mówiąc, wszyscy próbujemy wszystkiego… Kiedy Perot wyliczał z długiej listy kolejne osoby, które proszono o pomoc – od kongresmanów z Teksasu, aż do Henry’ego Kissingera – Bill zdał sobie sprawę, że głównym celem odwiedzin Perota było podtrzymanie ich na duchu. Był jednak nieco zawiedziony. Przez chwilę, wówczas gdy zobaczył Perota idącego z innymi ludźmi przez teren więzienia, z szerokim uśmiechem na ustach, Bill pomyślał: „Oto nadchodzi ratunek – nareszcie wybrnięto z tego cholernego impasu i Perot idzie, aby powiedzieć nam o tym osobiście”. Czekało go rozczarowanie. Potem jednak Perot mówił i mówił, Bill nieco poweselał. Przynoszący listy z domu i karton prezentów Perot objawił mu się niczym święty Mikołaj, jego zaś obecność w więzieniu i szeroki uśmiech na twarzy stanowiły pogardliwe wyzwanie rzucone Dadgarowi, tłumom oraz wszystkiemu, co im zagrażało.

55
{"b":"101330","o":1}